sábado, 5 de junio de 2010

Kolekcjoner





W Puyo chciałam zobaczyć ogród botaniczny zwany Jardin Botanico Las Orquideas. Opis w internecie brzmiał niezwykle zachęcająco, z tym ze trzeba było umówić się na wizytę wcześniej. Postanowiłam nawet zatrzymać się w miasteczku na jedna noc, tylko po to by ten ogród zobaczyć. Z Banos nie było daleko, trochę
ponad godzinę autobusem by znaleźć się nagle na terenie dżungli amazonskiej. Tak, to już prawdziwa Amazonia, jej zachód
ni kraniec, i kilka wielkich rzek, które są dopływami potężnej Rio Amazonas. Ach!!!
Miasta znajdujące się na jej terenie w większości naznaczone są piętnem ropy naftowej. Piętno to oznacza przemieszczające się tutejszymi drogami cysterny i wiercenia, zanieczyszczenie. Ludność zamieszkująca je w w dużej mierze los indigenas, czyli Indianie z Amazonii, którzy się ucywilizowali.
Niemal wszystkie plemiona, które zamieszkują ten teren są już ucywilizowane. Pozostało już tylko jedno- Huarani, które wciąż wzbrania się przed cywilizacja, członkowie plemienia nie używają ubrań, żyją tak jak żyli ich przodkowie setki lat temu.
Miasto w którym się zatrzymałam to Tena, dość smętna miejscowość leżąca w dolinie rzeki i z tego powodu pod niemal zawsze zachmurzonym niebem. Podróż autobusem z Banos do Teny to pierwsze zetkniecie z prawdziwą Amazonia, porośnięte zielona gęstwiną wzgórza, upal, unoszące
e się opary. Deszcz pada kilka razy dziennie, bardzo ulewny.
Docieram do hotel
u i zostawiam moje rzeczy, czu
je się bardzo dziwnie, chce mi się wymiotować, pęka mi głowa i czuje
jak opuszczają mnie siły. Niem
niej jestem umówiona na wizytę w ogrodzie i wiem, ze jeśli tam nie pójdę, mogę nie mieć już okazji. Zbieram jakieś resztki sil i powłócząc nogami idę na poszukiwanie autobusu. Przystaję co jakiś czas bo nie mam sil. Czuje ze mogłabym po prostu położyć się na ulicy i zasnąć. Chmury wiszą nisko, jest gorąco i parno, bardzo wilgotno.
Jakas mila malutka kobieta Indianka prowadzi mnie na przystanek, rozmawia ze znajoma w swoim języku, ktorego nie rozumiem. Patrzą na mnie zatroskane, musze wygladac bardzo źle, siadam na krawezniku. Po chwili jade juz autobusikiem, ktory zostawia mnie za miastem przed otwarta brama.
Na powitanie wychodzi mężczyzna około 40, o intensywnym spojrzeniu brązowych oczu. Siadamy przy drewnianym stole i zaczyna opowieść o swoim ogrodzie. To on praktycznie
stworzył ogród z niczego, od gleby, którą musiał dopiero zbudować, bo gleba musi być bardzo specjalna żeby przyjęły się zagrożone gatunki z deszczowego lasu.. Tak wiec pierwsze lata zeszły mu na rekonstrukcji gleby, przywożeniu trocin, które później, butwiejąc dawały odpowiednie podłoże. Później przywoził drzewa, krzewy i kwiaty. Po niektóre musiał jeździć do innych regionów. Drzewa powoli sie przyjmowały, rok po roku roślinność byla bujniejsza i bujniejsza, pojawiły się zwierzęta, owady, motyle, z każdym rokiem piękniejsze i bardziej kolorowe gatunki.Kiedy ekosystem lasu deszczowego jest odbudowany można zająć się orchideami. Niektóre orchidee rosną na drzewach, te Omar przytwierdzał za pomocą sznurka do drzewa, z czasem sznurek upodabniał się do pnączy i nie był rozpoznawalny. Kilka razy rośliny atakowały insekty i niszczyły niemal kompletnie całą prace.
Omar pracuje sam w swoim ogrodzie. Bral kilka razy współpracowników ale go rozczarowali. Ostatnio pomagała mu pewna Niemka, razem udało im się zbudować budynek muzeum.

Tak wiec Omar, samotny botanik, wielbiciel orchidei i motyli wpatruje się we mnie swoimi smutnymi brązowymi oczami.
Och zaczyna się-myślę.
Ruszamy na
obchód ogrodu. Omar informuje mnie, że zajmie to jakieś kilka godzin. Sama myśl o tym sprawia, że chcę zemdleć. Każdy krok to wysiłek, czuję, że zaraz upadnę. Po kilku minutach przechadzki mowie, ze nie mam już siły i muszę iść do domu. Omar jest bardzo rozczarowany. Trzeba było mówić na początku, zaraz przygotujemy napar, mamy taka specjalna roślinę, która wszystko wyleczy. Godzę się na napar z rośliny chiriyuyu, która, jak powiadamia mnie Omar, ma właściwości antybiotyku i na pewno postawi mnie na nogi. Piję herbatkę i dostaje
jeszcze liście do zjedzenia w domu.Obiecuje solemnie pojawić się następnego ranka i wracam do hotelu.
Ale jeśli poszukuje spokoju i ciszy, to na pewno nie znajdę go w moim pokoju. Za oknem dzieje się jakieś szaleństwo, szatańskie sprawki, jakby ktoś trzymał stado kogutów tuz pod oknem i te koguty pieją i pieją, każde 30 sekund rozlega się donośne pianie. Cholera jasna psiakrew. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie przeżyłam. Głowa mi pęka, przykrywam ja poduszka i zasypiam. Budze sie po kilku godzinach. Koguty pieją nadal jakby je kto z piór obdzierał.
Wychodzę poszukać jedzenia i korków do uszu.
Być zupełnie samemu kiedy jest się chorym i słabym to ciężka sprawa. Nastrój tez opada i sięga dna.
Zjadam trochę ryżu, znajduję dziwne plastikowe wtyczki do uszu w sklepie żelaznym. Wracam do pokoju.
Rano budzę się rześka i zdrowa, trochę tylko osłabiona z braku jedzenia. Wcześnie rano udaje się znów do ogrodu. Brama jest otwarta, Omar czeka na mnie i ruszamy na obchód.
Oczom naszym ukazują się kolejna drzewa i rośliny, każda z nich używana przez plemiona w celach leczniczych, do wyrobu ubrań, budowy domow. Z tej rośliny wyrabia się barwnik do ubrań, z tej lekarstwo na impotencje, na zmiany skórne, na nerki. Z tego robi się dachy i ściany domow.
Ten czerwony kwiat dziewczęta Quichua używają w ten sposób. Wszystko w lesie jest wykorzystane przez człowieka, Huarani żyją z lasu, las ich żywi, ubiera, znają wszystkie jego tajemnice. Zawsze zadaje sobie pytanie jak się do tego dochodzi, do takiej wiedzy, ze jak potrzesz włókna tej rośliny to z zielonych zmienia się w żółte, albo ze kora tego pomoże ci na wrzody a te liście maja właściwości przeciwbólowe.
Tymczasem Omar pokazuje mi orchidee, przez chwile towarzyszy nam trojka turystów z Argentyny, ale spiesza się na samolot i maja tylko pól godzinki. Omar pokazuje nam maleńkie, kilkumilimetrowe kwiaty orchidei przez szkło powiększające. Nagle te malutkie i niepozorne kwiatuszki ukazują swoja niesamowita fakturę i ogniste kolory.
Omar wpatruje się w mnie z lupa w dłoni...Chciałbym zobaczyć Twoje oczy przez szkło...
Zaczynam czuć się trochę jak obserwowany okaz. - Nie ma mowy! mowię.
Nagle przychodzi mi do głowy książka "Kolekcjoner" Johna Fowlesa. Dla niezaznajomionych: główny bohater, psychopata, kolekcjonuje z początku motyle, później wpada mu w oko urodziwa studentka malarstwa Miranda, porywa ja zatem i ukrywa w specjalnie dostosowanej komórce w piwnicy, tam obserwuje jej zachowanie, wszystko kończy się źle, nie powiem jak, jakby ktoś chciał się zapoznać z ta świetna skądinąd powieścią.
Tak, Omar pewnie tez chciałby przypiąć mnie szpileczka w swojej gablocie, brr.
nadal admirując piękne kwiaty przyspieszam nieco kroku.
Robi mi się tęskno za Europa, gdzie jakoś spokojniej można z mężczyzna porozmawiać, bez zaraz prob łapania za rękę i meczących komplementów. Niech to, przecież przyszłam tu tylko do ogrodu botanicznego a on jest przewodnikiem. U nas załatwia to molestowanie seksualne, mężczyźni trzymają raczki przy sobie. Podczas podroży niejeden raz wolałabym być facetem, żeby moc normalnie z mężczyznami rozmawiać, bez całej pseudoramatycznej otoczki i wysłuchiwania dyrdymałów.
To przynajmniej pukiel Twoich włosów? nalega tymczasem Omar.- Tylko malutki, nawet nie będzie widać. Ok, mowie w końcu i pukiel zostaje obcięty.
Najchętniej już bym to miejsce opuściła. Idziemy do szklarni, w której Omar hoduje . Robię mnóstwo zdjęć, które potem zostaną stracone na wieki. Podnoszę głowę, Omar robi mi zdjęcie swoim aparatem.
-To najpiękniejszy kwiat w moim ogrodzie-mówi.
Zegnam się, jakoś mi dość spieszno. Napiszesz maila? pyta Omar.- Tak, tak- odpowiadam.
-Wszyscy tak mówią, a potem zapominają...
Schodzę w stronę bramy, zostawiając za sobą samotnego botanika i jego ogród.









No hay comentarios: