domingo, 6 de junio de 2010

Tena

Tena to przyjemne miasteczko w dżungli, o wiele milsze niż Puyo, o sprzyjającym klimacie, dzięki otaczającym wzgórzom upal jest łagodniejszy. Zatrzymuje się w hotelu Hilton. Tak, dokładnie, właśnie w Hiltonie. Pokój po obleśnym Puyo zdaje się luksusowy, czysty , z łazienka i przede wszystkim bez przeklętego gdakania i piania. Relaks. Mam plan wycieczki do selwy, choć zdaje sobie sprawę ze ceny mogą mnie przerosnąć. Po obchodzie biur podroży mam już wizje...rzeczywiście taka wycieczka na 3 dni byłaby dramatycznym szarpnięciem dla mego budżetu. Poza tym mam inne wątpliwości, jungle tours wydaja mi się bardzo komercyjne, ja to bym chciała iść do prawdziwej selwy, poprzedzierać się przez kilka dni, a potem rozbić biwak gdzieś w otoczeniu dzikiej zwierzyny i monstrualnych owadów. Niestety, takie atrakcje to znacznie głębiej w dżungli i znacznie drożnej. Żeby dostać się to prawdziwego pierwotnego lasu trzeba by polecieć samolotem lub spłynąć rzeką przez kilka dni- obie opcje zabójczo drogie. Te dostępne tutaj to takie folklorystyczne wycieczki- spacer po lesie, kolacja z rodzina Quichua, prezentacja tego i owego, spływ pontonem. Jestem, ze tak powiem, zdegustowana- prezentacja? Co, beda dla mnie wdziewać jakieś stroje, których normalnie nigdy nie noszą bo używają dżinsów i t shirtow? I zatańczą taniec, którego już nikt młody nie zatańczyłby z własnej woli? Oj nie ze mną te numery, nie po to sie studiowało Malinowskiego i Levi Straussa ( no dobra, aż tak dogłębnie to się nie studiowało, ale wystarczająco żeby mieć awersje do takich praktyk). Postanawiam dać sobie czas i przetrawić trochę informacje.
O poranku ruszam wybadać jeszcze kilka biur. Leje jak z cebra. Na ulicy obserwuję pewną turystkę, wygląda na dość zagubioną.
Pyta mnie łamanym hiszpańskim- Czy może wiesz coś o jungle tours?
Ano właśnie sie za nimi rozglądam- odpowiadam.
To może razem się porozglądamy?
Nazywa sie Carla i jest Amerykanką, ma ciekawa twarz, która kiedy się uśmiecha wygląda jak twarz młodej dziewczyny, a kiedy jest poważna jak starej kobiety. Jest bardzo chuda, ma długie ciemne włosy i duże ciemne oczy. Okazuje się, ze jest ciekawą mieszanką hindusko-węgierską. Opowiada mi trochę o sobie.
-Mam dom w Oregonie. Mieszkamy tam z moim chłopakiem i jego synem. Kocham Oregon, jest piękny. Są tam góry i lasy i czyste potoki. Chce tam zostać. Prowadzimy z moim chłopakiem firmę, produkujemy wina owocowe, z jeżyn, z truskawek, z wiśni.
Carla wie bardzo dużo o roślinach i nasionach, potrafi wyplatać koszyki z wikliny, łowić ryby, robic biżuterię z nasion. Wie tez dużo o rozmaitych szamańskich praktykach, chyba coś takiego studiowała w swoim czasie. Jej dom w Oregonie jest superekologiczny.
Mowi bardzo łamanym hiszpańskim, ale próbuje jak możne.
Okazuje się,ze jej pokój jest dość drogi, wiec proponuję jej żeby przeniosła się do mojego hostelu i do mojego pokoju, w którym i tak mam 2 łózka. Przystaje na to z ochota.

Nadal nie wiemy, jaki tour wybrać i czy w ogóle. Zdaje sie, ze ma ona dość podobne podejście do mojego i szuka czegos bardziej autentycznego niz rafting. Postanawiamy pojechać do pobliskiej wioski Misahualli, gdzie kończy sie szosa i gdzie funkcjonuje jeszcze kilku przewodników.
Misahualli to dosłownie kilka domów, zcentrowanych wokół głównego placu. Mijscowa atrakcja są oswojone malpy, kontakt z turystami nauczył je kraść, wyciągać przedmioty z kieszeni, wyrywać aparaty etc.Przyjezdni są zachwyceni i robią dużo zdjęć. Aby z Misahualli dostać się dalej trzeba popłynąć rzeka Puno canoa-motor, czyli kanoa z napędem motorowym. Za taka atrakcje miejscowi żądają zabójczych sum.
Niemniej rzeka wygląda majestatycznie, jak prawdziwa amazońska rzeka i roślinność wokół jest bujna i równikowa.
W jednym z biur, w drewnianym domu przy placu spotykamy Amelie, blondwłosą, młodziutką Francuzkę, która opowiada nam i możliwości pobytu w społeczności tubylczej bardzo blisko Misahualli, gdzie można uczestniczyć w ich codziennym życiu. Brzmi nieźle, ulotka tez fajna.
W kacie pokoju w hamaku huśta się ciemnowłose niemowlę. Amelia przyjechała tu na wolontariat i poznała chłopca Quichua, z którym wzięli ślub a teraz maja dziecko.

Szczerze mówić ta historia jest dość przerażająca. Amelia ma możne 22 lata i jest w tej malutkiej wioseczce zupełnie sama, bez wsparcia rodziny, bez niczego co przypominałoby jej życie w Europie. I z tym chłopcem Quichua, z totalnie rożnej kultury. Szaleńczy krok. Choć nie wiadomo nigdy gdzie człowiek znajdzie szczęście.




sábado, 5 de junio de 2010

Kolekcjoner





W Puyo chciałam zobaczyć ogród botaniczny zwany Jardin Botanico Las Orquideas. Opis w internecie brzmiał niezwykle zachęcająco, z tym ze trzeba było umówić się na wizytę wcześniej. Postanowiłam nawet zatrzymać się w miasteczku na jedna noc, tylko po to by ten ogród zobaczyć. Z Banos nie było daleko, trochę
ponad godzinę autobusem by znaleźć się nagle na terenie dżungli amazonskiej. Tak, to już prawdziwa Amazonia, jej zachód
ni kraniec, i kilka wielkich rzek, które są dopływami potężnej Rio Amazonas. Ach!!!
Miasta znajdujące się na jej terenie w większości naznaczone są piętnem ropy naftowej. Piętno to oznacza przemieszczające się tutejszymi drogami cysterny i wiercenia, zanieczyszczenie. Ludność zamieszkująca je w w dużej mierze los indigenas, czyli Indianie z Amazonii, którzy się ucywilizowali.
Niemal wszystkie plemiona, które zamieszkują ten teren są już ucywilizowane. Pozostało już tylko jedno- Huarani, które wciąż wzbrania się przed cywilizacja, członkowie plemienia nie używają ubrań, żyją tak jak żyli ich przodkowie setki lat temu.
Miasto w którym się zatrzymałam to Tena, dość smętna miejscowość leżąca w dolinie rzeki i z tego powodu pod niemal zawsze zachmurzonym niebem. Podróż autobusem z Banos do Teny to pierwsze zetkniecie z prawdziwą Amazonia, porośnięte zielona gęstwiną wzgórza, upal, unoszące
e się opary. Deszcz pada kilka razy dziennie, bardzo ulewny.
Docieram do hotel
u i zostawiam moje rzeczy, czu
je się bardzo dziwnie, chce mi się wymiotować, pęka mi głowa i czuje
jak opuszczają mnie siły. Niem
niej jestem umówiona na wizytę w ogrodzie i wiem, ze jeśli tam nie pójdę, mogę nie mieć już okazji. Zbieram jakieś resztki sil i powłócząc nogami idę na poszukiwanie autobusu. Przystaję co jakiś czas bo nie mam sil. Czuje ze mogłabym po prostu położyć się na ulicy i zasnąć. Chmury wiszą nisko, jest gorąco i parno, bardzo wilgotno.
Jakas mila malutka kobieta Indianka prowadzi mnie na przystanek, rozmawia ze znajoma w swoim języku, ktorego nie rozumiem. Patrzą na mnie zatroskane, musze wygladac bardzo źle, siadam na krawezniku. Po chwili jade juz autobusikiem, ktory zostawia mnie za miastem przed otwarta brama.
Na powitanie wychodzi mężczyzna około 40, o intensywnym spojrzeniu brązowych oczu. Siadamy przy drewnianym stole i zaczyna opowieść o swoim ogrodzie. To on praktycznie
stworzył ogród z niczego, od gleby, którą musiał dopiero zbudować, bo gleba musi być bardzo specjalna żeby przyjęły się zagrożone gatunki z deszczowego lasu.. Tak wiec pierwsze lata zeszły mu na rekonstrukcji gleby, przywożeniu trocin, które później, butwiejąc dawały odpowiednie podłoże. Później przywoził drzewa, krzewy i kwiaty. Po niektóre musiał jeździć do innych regionów. Drzewa powoli sie przyjmowały, rok po roku roślinność byla bujniejsza i bujniejsza, pojawiły się zwierzęta, owady, motyle, z każdym rokiem piękniejsze i bardziej kolorowe gatunki.Kiedy ekosystem lasu deszczowego jest odbudowany można zająć się orchideami. Niektóre orchidee rosną na drzewach, te Omar przytwierdzał za pomocą sznurka do drzewa, z czasem sznurek upodabniał się do pnączy i nie był rozpoznawalny. Kilka razy rośliny atakowały insekty i niszczyły niemal kompletnie całą prace.
Omar pracuje sam w swoim ogrodzie. Bral kilka razy współpracowników ale go rozczarowali. Ostatnio pomagała mu pewna Niemka, razem udało im się zbudować budynek muzeum.

Tak wiec Omar, samotny botanik, wielbiciel orchidei i motyli wpatruje się we mnie swoimi smutnymi brązowymi oczami.
Och zaczyna się-myślę.
Ruszamy na
obchód ogrodu. Omar informuje mnie, że zajmie to jakieś kilka godzin. Sama myśl o tym sprawia, że chcę zemdleć. Każdy krok to wysiłek, czuję, że zaraz upadnę. Po kilku minutach przechadzki mowie, ze nie mam już siły i muszę iść do domu. Omar jest bardzo rozczarowany. Trzeba było mówić na początku, zaraz przygotujemy napar, mamy taka specjalna roślinę, która wszystko wyleczy. Godzę się na napar z rośliny chiriyuyu, która, jak powiadamia mnie Omar, ma właściwości antybiotyku i na pewno postawi mnie na nogi. Piję herbatkę i dostaje
jeszcze liście do zjedzenia w domu.Obiecuje solemnie pojawić się następnego ranka i wracam do hotelu.
Ale jeśli poszukuje spokoju i ciszy, to na pewno nie znajdę go w moim pokoju. Za oknem dzieje się jakieś szaleństwo, szatańskie sprawki, jakby ktoś trzymał stado kogutów tuz pod oknem i te koguty pieją i pieją, każde 30 sekund rozlega się donośne pianie. Cholera jasna psiakrew. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie przeżyłam. Głowa mi pęka, przykrywam ja poduszka i zasypiam. Budze sie po kilku godzinach. Koguty pieją nadal jakby je kto z piór obdzierał.
Wychodzę poszukać jedzenia i korków do uszu.
Być zupełnie samemu kiedy jest się chorym i słabym to ciężka sprawa. Nastrój tez opada i sięga dna.
Zjadam trochę ryżu, znajduję dziwne plastikowe wtyczki do uszu w sklepie żelaznym. Wracam do pokoju.
Rano budzę się rześka i zdrowa, trochę tylko osłabiona z braku jedzenia. Wcześnie rano udaje się znów do ogrodu. Brama jest otwarta, Omar czeka na mnie i ruszamy na obchód.
Oczom naszym ukazują się kolejna drzewa i rośliny, każda z nich używana przez plemiona w celach leczniczych, do wyrobu ubrań, budowy domow. Z tej rośliny wyrabia się barwnik do ubrań, z tej lekarstwo na impotencje, na zmiany skórne, na nerki. Z tego robi się dachy i ściany domow.
Ten czerwony kwiat dziewczęta Quichua używają w ten sposób. Wszystko w lesie jest wykorzystane przez człowieka, Huarani żyją z lasu, las ich żywi, ubiera, znają wszystkie jego tajemnice. Zawsze zadaje sobie pytanie jak się do tego dochodzi, do takiej wiedzy, ze jak potrzesz włókna tej rośliny to z zielonych zmienia się w żółte, albo ze kora tego pomoże ci na wrzody a te liście maja właściwości przeciwbólowe.
Tymczasem Omar pokazuje mi orchidee, przez chwile towarzyszy nam trojka turystów z Argentyny, ale spiesza się na samolot i maja tylko pól godzinki. Omar pokazuje nam maleńkie, kilkumilimetrowe kwiaty orchidei przez szkło powiększające. Nagle te malutkie i niepozorne kwiatuszki ukazują swoja niesamowita fakturę i ogniste kolory.
Omar wpatruje się w mnie z lupa w dłoni...Chciałbym zobaczyć Twoje oczy przez szkło...
Zaczynam czuć się trochę jak obserwowany okaz. - Nie ma mowy! mowię.
Nagle przychodzi mi do głowy książka "Kolekcjoner" Johna Fowlesa. Dla niezaznajomionych: główny bohater, psychopata, kolekcjonuje z początku motyle, później wpada mu w oko urodziwa studentka malarstwa Miranda, porywa ja zatem i ukrywa w specjalnie dostosowanej komórce w piwnicy, tam obserwuje jej zachowanie, wszystko kończy się źle, nie powiem jak, jakby ktoś chciał się zapoznać z ta świetna skądinąd powieścią.
Tak, Omar pewnie tez chciałby przypiąć mnie szpileczka w swojej gablocie, brr.
nadal admirując piękne kwiaty przyspieszam nieco kroku.
Robi mi się tęskno za Europa, gdzie jakoś spokojniej można z mężczyzna porozmawiać, bez zaraz prob łapania za rękę i meczących komplementów. Niech to, przecież przyszłam tu tylko do ogrodu botanicznego a on jest przewodnikiem. U nas załatwia to molestowanie seksualne, mężczyźni trzymają raczki przy sobie. Podczas podroży niejeden raz wolałabym być facetem, żeby moc normalnie z mężczyznami rozmawiać, bez całej pseudoramatycznej otoczki i wysłuchiwania dyrdymałów.
To przynajmniej pukiel Twoich włosów? nalega tymczasem Omar.- Tylko malutki, nawet nie będzie widać. Ok, mowie w końcu i pukiel zostaje obcięty.
Najchętniej już bym to miejsce opuściła. Idziemy do szklarni, w której Omar hoduje . Robię mnóstwo zdjęć, które potem zostaną stracone na wieki. Podnoszę głowę, Omar robi mi zdjęcie swoim aparatem.
-To najpiękniejszy kwiat w moim ogrodzie-mówi.
Zegnam się, jakoś mi dość spieszno. Napiszesz maila? pyta Omar.- Tak, tak- odpowiadam.
-Wszyscy tak mówią, a potem zapominają...
Schodzę w stronę bramy, zostawiając za sobą samotnego botanika i jego ogród.