O poranku ruszam wybadać jeszcze kilka biur. Leje jak z cebra. Na ulicy obserwuję pewną turystkę, wygląda na dość zagubioną.
Pyta mnie łamanym hiszpańskim- Czy może wiesz coś o jungle tours?
Ano właśnie sie za nimi rozglądam- odpowiadam.
To może razem się porozglądamy?
Nazywa sie Carla i jest Amerykanką, ma ciekawa twarz, która kiedy się uśmiecha wygląda jak twarz młodej dziewczyny, a kiedy jest poważna jak starej kobiety. Jest bardzo chuda, ma długie ciemne włosy i duże ciemne oczy. Okazuje się, ze jest ciekawą mieszanką hindusko-węgierską. Opowiada mi trochę o sobie.
-Mam dom w Oregonie. Mieszkamy tam z moim chłopakiem i jego synem. Kocham Oregon, jest piękny. Są tam góry i lasy i czyste potoki. Chce tam zostać. Prowadzimy z moim chłopakiem firmę, produkujemy wina owocowe, z jeżyn, z truskawek, z wiśni.
Carla wie bardzo dużo o roślinach i nasionach, potrafi wyplatać koszyki z wikliny, łowić ryby, robic biżuterię z nasion. Wie tez dużo o rozmaitych szamańskich praktykach, chyba coś takiego studiowała w swoim czasie. Jej dom w Oregonie jest superekologiczny.
Mowi bardzo łamanym hiszpańskim, ale próbuje jak możne.
Okazuje się,ze jej pokój jest dość drogi, wiec proponuję jej żeby przeniosła się do mojego hostelu i do mojego pokoju, w którym i tak mam 2 łózka. Przystaje na to z ochota.
Nadal nie wiemy, jaki tour wybrać i czy w ogóle. Zdaje sie, ze ma ona dość podobne podejście do mojego i szuka czegos bardziej autentycznego niz rafting. Postanawiamy pojechać do pobliskiej wioski Misahualli, gdzie kończy sie szosa i gdzie funkcjonuje jeszcze kilku przewodników.
Misahualli to dosłownie kilka domów, zcentrowanych wokół głównego placu. Mijscowa atrakcja są oswojone malpy, kontakt z turystami nauczył je kraść, wyciągać przedmioty z kieszeni, wyrywać aparaty etc.Przyjezdni są zachwyceni i robią dużo zdjęć. Aby z Misahualli dostać się dalej trzeba popłynąć rzeka Puno canoa-motor, czyli kanoa z napędem motorowym. Za taka atrakcje miejscowi żądają zabójczych sum.
Niemniej rzeka wygląda majestatycznie, jak prawdziwa amazońska rzeka i roślinność wokół jest bujna i równikowa.
W jednym z biur, w drewnianym domu przy placu spotykamy Amelie, blondwłosą, młodziutką Francuzkę, która opowiada nam i możliwości pobytu w społeczności tubylczej bardzo blisko Misahualli, gdzie można uczestniczyć w ich codziennym życiu. Brzmi nieźle, ulotka tez fajna.
W kacie pokoju w hamaku huśta się ciemnowłose niemowlę. Amelia przyjechała tu na wolontariat i poznała chłopca Quichua, z którym wzięli ślub a teraz maja dziecko.
Szczerze mówić ta historia jest dość przerażająca. Amelia ma możne 22 lata i jest w tej malutkiej wioseczce zupełnie sama, bez wsparcia rodziny, bez niczego co przypominałoby jej życie w Europie. I z tym chłopcem Quichua, z totalnie rożnej kultury. Szaleńczy krok. Choć nie wiadomo nigdy gdzie człowiek znajdzie szczęście.
No hay comentarios:
Publicar un comentario