Tego musicie posluchac! HICIOR!!!
http://www.youtube.com/watch?v=Pd-A72BP2xQ&translated=1
viernes, 6 de marzo de 2009
domingo, 1 de marzo de 2009
O latynoskich rozkoszach podniebienia.
Chodze sobie i chodze po Popayan cieszac siespokojna niedzielna atmosfera. Relaksuje sie tak, ze tylko bym jadla i spala na przemian.Ale zeby odbebnic troche turystyki weszlam na cos w rodzaju tutejszego kopca Kosciuszki, skad roztacza sie przyjemny widok na cale miasteczko i okoliczne gory. Posiedzialam tam sobie wsrod kolumbijskich rodzin zajadajacych lody i karmelizowane orzeszki ziemne ( mniam, tez zjadlam oczywiscie) obserwujac kolumbijskie pieknosci o bujnych ksztaltach i pieknych wlosach odziane np. w seksowne rozowe dresy.
Jedzenie kolumbijskie do najlzejstrawnych nie nalezy, ale postanowilam sobie pofolgowac w ostatnim tygodniu, jako ze i tak jestem juz niemal szkieletem. Tak czy owak tutejsi mezczyzni wciaz wyrazaja swe uznanie wykrzykujac " Hola mami!", albo "Hola mamita rica" czyli cos w rodzaju "czesc smaczna mamuska".
Na sniadanie np. je sie tutaj ryz z jajkiem sadzonym i smazonym bananem i do tego kawe z mlekiem mocno oslodzona( Kolumbia to wszak kraj producent doskonalej kawy- inna sprawa ze ta najlepsza jest niemal w calosci eksportowana). Piekarnie oferuja cala game wypiekow, pieczywo maslane, na mleku, chleb kokosowy, kukurydziany, bananowy, do tego empanadas, czyli pieczywo z nadzieniem z miesa lub sera i bolos, kukurydziane kule. Wczoraj jadlam tez tutejsza specjalnosc czyli tamales, jest to zawinieta w palmowe liscie kukurydziana masa z nadzieniem z warzyw, jajek, w roznych odmianach takze z wieprzowina lub kurczakiem.
Na obiad sancocho, rodzaj gestej zupy z warzyw ( marchew, groch,ziemniaki, juka, zielone banany, kukurydza) i ryba z fasola i ryzem ( taki zestaw obiadowy kosztuje tu 2800 pesos czyli troszke ponad 1 dolar). Ryz w Ameryce Poludniowej jest obowiazkowy niemal do wszystkiego, jako najtanszy wypelniacz:) Mozna oczywiscie go uniknac, jesli ma sie wiecej kasy na drozsze restauracje, ale ja nie pamietam juz dnia bez ryzu. Sadze,ze po powrocie do Europy nalezy mi sie co najmniej polroczny odpoczynek.
Jak juz jestem przy jedzeniu to wspomne jeszce o roznych dziwach w Peru i Ekwadorze. Przede wszystkim miejscowa specjalnosc cuy, czyli swinka morska z rozna. Podobno smakuje jak skrzyzowanie kurczaka z krolikiem. Juan Pablo powiedzial mi, ze trzeba jednak wiedziec, gdzie jesc, bo zdarzaly sie przypadki, ze chytrzy restauratorzy obcinali szczurom ogony a nastepnie podawali je jako cuy. Bleee.
W rejonach selwy je sie tez pancerniki. Nie wiem jaks ie przyrzadza, ponoc tez smakuja jak kurczak. W spolecznosci, gdzie sie zatrzymalam w Amazonii, popularna jest maito, ryba lub mieso wedzone nad ogniem w palmowym lisciu, bardzo smaczne, do tego zawsze pieczona juka.
Wlos sie jezy turystom kiedy dowiaduja sie jak wyrabia ( a przynajmniej wyrabialo) sie popularny wsrod plemion quichua alkohol- chiche z juki. Otoz po ugotowana juka badz jest zuta przez kobiety, tak by zmieszala sie ze slina i dzieki temu sfermentowala. Nie probowalam.
W Peru i Ekwadorze je sie ceviche (juz chyba o tym pisalam). Na ekwadorskim wybrzezu moj przewodnik byl zapalonym polawiaczem osmiornic i zlowil dwie, ktore pozniej jego zona w ciagu 20 minut oporzadzila i przygotowala ceviche z osmiornicy ( pokrojona osmiornica podana z cebula, ogorkiem, pietruszka, musztarda i sosem pomidorowym, obficie skapana a soku z cytryny lub lepiej limonki i chili). Peruwianczycy i Ekwadorczycy z wybrzeza uwielbiaja to zestawienie- cebula i sok z limonki. Ceviche jest pyszne, trzeba by je spopularyzowac w Polsce.
Odmiana ceviche jest cevichocho, ktore najczescie kupuje sie na stoiskach ulicznych, rodzaj fastfoodu, baza sa prazone lub smazone ziarna kukurydzy, choclo i chochos ( rozne tutejsze ziarna
nieistniejace w Europie), chipsy z banana, pokrojony pomidor i cebula i to wszystko polane obficie sokiem z limonki i sosem z chili.
No, ma nadzieje, ze juz wam slinka cieknie i zaraz udacie sie do kuchni przyrzadzic jakies male conieco. Ja ide na poszukiwanie czegos slodkiego, najlepiej lodow z kokosa albo guanabany.
Jedzenie kolumbijskie do najlzejstrawnych nie nalezy, ale postanowilam sobie pofolgowac w ostatnim tygodniu, jako ze i tak jestem juz niemal szkieletem. Tak czy owak tutejsi mezczyzni wciaz wyrazaja swe uznanie wykrzykujac " Hola mami!", albo "Hola mamita rica" czyli cos w rodzaju "czesc smaczna mamuska".
Na sniadanie np. je sie tutaj ryz z jajkiem sadzonym i smazonym bananem i do tego kawe z mlekiem mocno oslodzona( Kolumbia to wszak kraj producent doskonalej kawy- inna sprawa ze ta najlepsza jest niemal w calosci eksportowana). Piekarnie oferuja cala game wypiekow, pieczywo maslane, na mleku, chleb kokosowy, kukurydziany, bananowy, do tego empanadas, czyli pieczywo z nadzieniem z miesa lub sera i bolos, kukurydziane kule. Wczoraj jadlam tez tutejsza specjalnosc czyli tamales, jest to zawinieta w palmowe liscie kukurydziana masa z nadzieniem z warzyw, jajek, w roznych odmianach takze z wieprzowina lub kurczakiem.
Na obiad sancocho, rodzaj gestej zupy z warzyw ( marchew, groch,ziemniaki, juka, zielone banany, kukurydza) i ryba z fasola i ryzem ( taki zestaw obiadowy kosztuje tu 2800 pesos czyli troszke ponad 1 dolar). Ryz w Ameryce Poludniowej jest obowiazkowy niemal do wszystkiego, jako najtanszy wypelniacz:) Mozna oczywiscie go uniknac, jesli ma sie wiecej kasy na drozsze restauracje, ale ja nie pamietam juz dnia bez ryzu. Sadze,ze po powrocie do Europy nalezy mi sie co najmniej polroczny odpoczynek.
Jak juz jestem przy jedzeniu to wspomne jeszce o roznych dziwach w Peru i Ekwadorze. Przede wszystkim miejscowa specjalnosc cuy, czyli swinka morska z rozna. Podobno smakuje jak skrzyzowanie kurczaka z krolikiem. Juan Pablo powiedzial mi, ze trzeba jednak wiedziec, gdzie jesc, bo zdarzaly sie przypadki, ze chytrzy restauratorzy obcinali szczurom ogony a nastepnie podawali je jako cuy. Bleee.
W rejonach selwy je sie tez pancerniki. Nie wiem jaks ie przyrzadza, ponoc tez smakuja jak kurczak. W spolecznosci, gdzie sie zatrzymalam w Amazonii, popularna jest maito, ryba lub mieso wedzone nad ogniem w palmowym lisciu, bardzo smaczne, do tego zawsze pieczona juka.
Wlos sie jezy turystom kiedy dowiaduja sie jak wyrabia ( a przynajmniej wyrabialo) sie popularny wsrod plemion quichua alkohol- chiche z juki. Otoz po ugotowana juka badz jest zuta przez kobiety, tak by zmieszala sie ze slina i dzieki temu sfermentowala. Nie probowalam.
W Peru i Ekwadorze je sie ceviche (juz chyba o tym pisalam). Na ekwadorskim wybrzezu moj przewodnik byl zapalonym polawiaczem osmiornic i zlowil dwie, ktore pozniej jego zona w ciagu 20 minut oporzadzila i przygotowala ceviche z osmiornicy ( pokrojona osmiornica podana z cebula, ogorkiem, pietruszka, musztarda i sosem pomidorowym, obficie skapana a soku z cytryny lub lepiej limonki i chili). Peruwianczycy i Ekwadorczycy z wybrzeza uwielbiaja to zestawienie- cebula i sok z limonki. Ceviche jest pyszne, trzeba by je spopularyzowac w Polsce.
Odmiana ceviche jest cevichocho, ktore najczescie kupuje sie na stoiskach ulicznych, rodzaj fastfoodu, baza sa prazone lub smazone ziarna kukurydzy, choclo i chochos ( rozne tutejsze ziarna
nieistniejace w Europie), chipsy z banana, pokrojony pomidor i cebula i to wszystko polane obficie sokiem z limonki i sosem z chili.
No, ma nadzieje, ze juz wam slinka cieknie i zaraz udacie sie do kuchni przyrzadzic jakies male conieco. Ja ide na poszukiwanie czegos slodkiego, najlepiej lodow z kokosa albo guanabany.
sábado, 28 de febrero de 2009
Kolumbia! nareszcie!
W koncu udalo mi sie wydostac z Ekwadoru!!! Uff...Wszystko zmienia sie jak za dotknieciem magicznej rozdzki- wszystko zdaje sie o wiele ladniejsze, ludzie urodziwsi, weselsi, lepsza muzyka...no dobra, rowniez znacznie wiecej wojska na kazdym kroku i tu i owdzie plakaty ze zdjeciami partyzantow zachecajace do zadenuncjowania- troche to niepokojace...
W konsulacie wreczyli mi moj nowy paszport- ktos wpisal numer paszportu recznie takimi kulfonami ze hej! A potrzebowal na to az tyle czasu!
Po tym jak dostalam moj wyczekany paszport ruszylam biegiem, by jeszcze tego samego snia wydostac sie z Quito, bo czulam ze nie jestem w stanie pozostac tam ani godziny dluzej. Zalatwilam wszystkie formalnosci z miejscowym urzedem migracion i o 17 bylam juz na dworcu autobusowym wyruszajac do miejscowosci Tulcan, na granicy.
W autobusie zawarlam ciekawa znajomosc- moj sasiad, mlody student z Quito jadacy odwiedzic rodzicow w Tulcan,o imieniu Juan Pablo czyli Jan Pawel...skad to imie? Otoz Juan Pablo urodzil sie w samolocie, ktorym kilka lat wczesniej w czasie pielgrzymki do Ekwadoru podrozowal papiez. Co wiecej, urodzil sie na tym samym siedzeniu! Porod odebral jego ojciec, ktory jest chirurgiem. Nie mogl wiec nazywac sie inaczej:) Mial tez prze jakis czas darmowe przeloty ale linia lotnicza niestety zbankrutowala i sie skonczylo. Wiedzialam , ze to spotkanie to musi byc dobry znak:)
Juan Pablo po uslyszeniu mojej ponurej quitenskiej historii zaprosil mnie do domu swoich rodzicow na kolacje i zaproponowal zebym u nich przenocowala. Rodzina naprawde sie przejela, widac bylo ze chcieli zebym opuscila ich kraj z lepsza opinia.
Tulcan to male, dosc ponure miasteczko graniczne, lezy na wysokosci 2500 metrow i temperatura nigdy nie przekracza 14, 15 stopni celsjusza, slonce tez zadko wychodzi zza chmur. 28 lutego to swieto narodowe Ekwadoru, rocznica jednej z bitew, zwyczajowo uczniowie maja w tym dniu uroczyste slubowanie wiernosci ojczyznie przed narodowa bandera. Mlodszy brat Juana, Lucio ( w jezyku quichua brat to ñoño,a siostra ñoña, Ekwadorczycy czesto uzywaja tego slowa), ktory tego dnia akurat skonczyl 17 lat, rowniez bral udzial w uroczystosci. Poszlismy do szkoly, gdzie na placu zgromadzili sie uczniowie ubrani w mundurki, dziewczynki w spodniczkach w kratke i bialych skarpetkach, chlopcy w garniturach, wszyscy w bialych rekawiczkach. Orkiestra szkolna, ubrana na bialo, w zielonych beretach, grala na bebnach i wielkich cymbalach jakis szalony marsz, po bokach paradowaly 2 rzedy dziewczynek w bialych botach i krociotkich plisowanych spodniczkach, wszystko bardzo paramilitarne, marsz, lewa, prawa, spocznij, bacznosc. Niemniej robilo to duze wrazenie, szczegolnie orkiestra, ktora maszerowala po lacu i raz poraz zmieniala uklady, niezlewycwiczeni. Ze srednim polskim poczuciem rytmu to raczej by nie przeszlo.Po dlugim i ognistym przemowieniu dyrektora ( stalam przy glosniku, wiec natezenie emocji niemal mnie zabilo), uczniowie trojkami maszerowali do trzech bander trzymanych przez najwiekszych kujonow z kazdego rocznika ( zwanych tu norios lub afanosos, afan znaczy zapal), przyklekali i calowali, przy akompaniamencie niekonczacego sie marszu z tasmy, mowiacego o tym, ze wszyscy z ochota gotowi sa umrzec za Ekwador). Mnie uderzylo szczegolnie jak bardzo ciemni byli niemal wszyscy uczniowie- Ekwadorczycy sa bardzo niscy, maja bardzo ciemna karnacje i bardzo ciemne wlosy. w szkole, zanim dziewczynki zaczna farbowac wlosy jest to szczegolnie uderzajace. Jednym wyjatkiem byl chlopiec albinos.
Musze tez zauwazyc, niestety ( nie jestem tu zlosliwa), ze populacyjnie mlodziez Tulcanu byla wrecz przerazajaco brzydka, szczegolnie dziewczynki, ale moze to tylko ten wiek i jeszcze sie przeobraza w cos ciekawszego.
Po slubowaniu Juan Pablo zabral mnie na miejsce skad wyjezdzaja taksowki do granicy. Szczescie, ze mi pomogl przy zmianie pieniedzy i dal szereg dobrych rad- granice w Amerye Poludniowej to ciezka przeprawa i wszyscy chca oczywiscie oszukac biedna gringe, poczawszy od taksowkarzy na cambistach, czyli ulicznych zmieniaczach waluty. Na samej granicy tez mozna sie zestresowac- wszedzie zolnierze, drobiazgowe sprawdzanie dokumentow, przeszukiwanie bagazu w poszukiwaniu narkotykow i broni. Stosunki mieszy Ekwadorem i Kolumbia, od zawsze nienajlepsze, zaostrzyly sie w zeszlym roku, po tym jak Kolumbia znienacka zaczela bombardowac przygraniczne rejony.
Wszystko poszlo jednak w miare latwo, zolnierze najpierw chcieli mnie zrewidowac ale pozniej sie rozmyslili. I juz bylam w Kolumbii!Natepnie ponad 8 godzin w autobusie, aby dostac sie do pieknego, kolonialnego masteczka Popayan. Jechalismy znow szosa zwana panamericana ( ciagnie sie przez caly kontynent), kordyliera Andow. To niesamowite ile oblicz maja Andy! W kazym kraju sa inne, raz skaliste i pokryte sniegiem, innym razem tropikalne, porosniete deszczowym lasem, zanurzone w chmurach, budzace szacunek,melancholijne, czasem surowe, kiedy indziej, jak wczoraj, ogromne, o trawiastych, zielonych zboczach skapanych w sloncu, jakies bardziej przyjazne. Zawsze piekne! Przy szosie palmowe zgajniki,domki z kwiatami,wieczorem ludzie siedzacy na laweczkach przy zapalonych lampach, bawiace sie dzieci.
Popayan zwane jest bialym klejnotem Kolumbii- cale kolonialne centrum pomalowane jest na bialo. Wyczytalam tez, ze zostalo obwolane przez Unesco Miastem Gastronomii. Dzis wieczorem zamierzam sprobowac ktoregos ze specjalow, juz nie moge sie doczekac!
W konsulacie wreczyli mi moj nowy paszport- ktos wpisal numer paszportu recznie takimi kulfonami ze hej! A potrzebowal na to az tyle czasu!
Po tym jak dostalam moj wyczekany paszport ruszylam biegiem, by jeszcze tego samego snia wydostac sie z Quito, bo czulam ze nie jestem w stanie pozostac tam ani godziny dluzej. Zalatwilam wszystkie formalnosci z miejscowym urzedem migracion i o 17 bylam juz na dworcu autobusowym wyruszajac do miejscowosci Tulcan, na granicy.
W autobusie zawarlam ciekawa znajomosc- moj sasiad, mlody student z Quito jadacy odwiedzic rodzicow w Tulcan,o imieniu Juan Pablo czyli Jan Pawel...skad to imie? Otoz Juan Pablo urodzil sie w samolocie, ktorym kilka lat wczesniej w czasie pielgrzymki do Ekwadoru podrozowal papiez. Co wiecej, urodzil sie na tym samym siedzeniu! Porod odebral jego ojciec, ktory jest chirurgiem. Nie mogl wiec nazywac sie inaczej:) Mial tez prze jakis czas darmowe przeloty ale linia lotnicza niestety zbankrutowala i sie skonczylo. Wiedzialam , ze to spotkanie to musi byc dobry znak:)
Juan Pablo po uslyszeniu mojej ponurej quitenskiej historii zaprosil mnie do domu swoich rodzicow na kolacje i zaproponowal zebym u nich przenocowala. Rodzina naprawde sie przejela, widac bylo ze chcieli zebym opuscila ich kraj z lepsza opinia.
Tulcan to male, dosc ponure miasteczko graniczne, lezy na wysokosci 2500 metrow i temperatura nigdy nie przekracza 14, 15 stopni celsjusza, slonce tez zadko wychodzi zza chmur. 28 lutego to swieto narodowe Ekwadoru, rocznica jednej z bitew, zwyczajowo uczniowie maja w tym dniu uroczyste slubowanie wiernosci ojczyznie przed narodowa bandera. Mlodszy brat Juana, Lucio ( w jezyku quichua brat to ñoño,a siostra ñoña, Ekwadorczycy czesto uzywaja tego slowa), ktory tego dnia akurat skonczyl 17 lat, rowniez bral udzial w uroczystosci. Poszlismy do szkoly, gdzie na placu zgromadzili sie uczniowie ubrani w mundurki, dziewczynki w spodniczkach w kratke i bialych skarpetkach, chlopcy w garniturach, wszyscy w bialych rekawiczkach. Orkiestra szkolna, ubrana na bialo, w zielonych beretach, grala na bebnach i wielkich cymbalach jakis szalony marsz, po bokach paradowaly 2 rzedy dziewczynek w bialych botach i krociotkich plisowanych spodniczkach, wszystko bardzo paramilitarne, marsz, lewa, prawa, spocznij, bacznosc. Niemniej robilo to duze wrazenie, szczegolnie orkiestra, ktora maszerowala po lacu i raz poraz zmieniala uklady, niezlewycwiczeni. Ze srednim polskim poczuciem rytmu to raczej by nie przeszlo.Po dlugim i ognistym przemowieniu dyrektora ( stalam przy glosniku, wiec natezenie emocji niemal mnie zabilo), uczniowie trojkami maszerowali do trzech bander trzymanych przez najwiekszych kujonow z kazdego rocznika ( zwanych tu norios lub afanosos, afan znaczy zapal), przyklekali i calowali, przy akompaniamencie niekonczacego sie marszu z tasmy, mowiacego o tym, ze wszyscy z ochota gotowi sa umrzec za Ekwador). Mnie uderzylo szczegolnie jak bardzo ciemni byli niemal wszyscy uczniowie- Ekwadorczycy sa bardzo niscy, maja bardzo ciemna karnacje i bardzo ciemne wlosy. w szkole, zanim dziewczynki zaczna farbowac wlosy jest to szczegolnie uderzajace. Jednym wyjatkiem byl chlopiec albinos.
Musze tez zauwazyc, niestety ( nie jestem tu zlosliwa), ze populacyjnie mlodziez Tulcanu byla wrecz przerazajaco brzydka, szczegolnie dziewczynki, ale moze to tylko ten wiek i jeszcze sie przeobraza w cos ciekawszego.
Po slubowaniu Juan Pablo zabral mnie na miejsce skad wyjezdzaja taksowki do granicy. Szczescie, ze mi pomogl przy zmianie pieniedzy i dal szereg dobrych rad- granice w Amerye Poludniowej to ciezka przeprawa i wszyscy chca oczywiscie oszukac biedna gringe, poczawszy od taksowkarzy na cambistach, czyli ulicznych zmieniaczach waluty. Na samej granicy tez mozna sie zestresowac- wszedzie zolnierze, drobiazgowe sprawdzanie dokumentow, przeszukiwanie bagazu w poszukiwaniu narkotykow i broni. Stosunki mieszy Ekwadorem i Kolumbia, od zawsze nienajlepsze, zaostrzyly sie w zeszlym roku, po tym jak Kolumbia znienacka zaczela bombardowac przygraniczne rejony.
Wszystko poszlo jednak w miare latwo, zolnierze najpierw chcieli mnie zrewidowac ale pozniej sie rozmyslili. I juz bylam w Kolumbii!Natepnie ponad 8 godzin w autobusie, aby dostac sie do pieknego, kolonialnego masteczka Popayan. Jechalismy znow szosa zwana panamericana ( ciagnie sie przez caly kontynent), kordyliera Andow. To niesamowite ile oblicz maja Andy! W kazym kraju sa inne, raz skaliste i pokryte sniegiem, innym razem tropikalne, porosniete deszczowym lasem, zanurzone w chmurach, budzace szacunek,melancholijne, czasem surowe, kiedy indziej, jak wczoraj, ogromne, o trawiastych, zielonych zboczach skapanych w sloncu, jakies bardziej przyjazne. Zawsze piekne! Przy szosie palmowe zgajniki,domki z kwiatami,wieczorem ludzie siedzacy na laweczkach przy zapalonych lampach, bawiace sie dzieci.
Popayan zwane jest bialym klejnotem Kolumbii- cale kolonialne centrum pomalowane jest na bialo. Wyczytalam tez, ze zostalo obwolane przez Unesco Miastem Gastronomii. Dzis wieczorem zamierzam sprobowac ktoregos ze specjalow, juz nie moge sie doczekac!
martes, 24 de febrero de 2009
Quito-historii ciag dalszy.
Bycie obywatelem Polski nie ulatwia zycia...Juz drugi tydzien czekam na moj nowy paszport...A mili znajomi z Australii i USA mowili, ze w ich ambasadach wyrobienie nowego paszportu trwa okolo 48 godzin. Ambasada Polski oczywiscie potrzebuje znacznie wiecej czasu, ponad tydzien,a jeszcze trzeba go wyslac, a jest karnawal, wiec znow wszystko sie spowalnia. Mogli mnie jakos powiadomic, przyjechalam z plazy w srode liczac, ze w czwartek wszystko bedzie gotowe, ale skad, ambasada nawet nie wyslala go jescze do Quito.Tak wiec poradzili mi zebym uzbroila sie w cierpliwosc. Polak musi sie zazwyczaj uzbrajac w cierpliwosc.
Nie pozostalo mi nic innego jak przezwyciezyc moja traume i sprobowac dobrze sie bawic w Quito. Tak sie milo zlozylo, ze przez moj w pokoj w hostelu przewineli sie bardzo mili ludzie i ostatnie kilka dni uplynely bezbolesnie. Napierw szwendalam sie z bardzo milym Amerykaninem z Virginii, pracujacym w branzy filmowej ( scenografia) -to chyba pierwszy Amerykanin, ktorego akcent naprawde mi sie podobal i ani razu nie powiedzial awsome ani oh my god. W jednym z nocnych klubow napotkalismy szalonego ekonomiste z Kalifornii ( yeah), ktory wczesniej sprzedawal w stanach nieruchomosci i zarabial na jednej rozmowie telefonicznej 10 000 dolarow, ale teraz juz sie to skoczylo. Ekonomista roztaczal przed nami katastroficzne wizje zwiazane z kryzysem, wykrzykujac ze to kara boska dla Amerykanow za ich chciwosc i nieograniczenie w konsumpcji i teraz wszyscy zobacza. It´s divine!! Divine!! krzyczal. Nastepnie wyznal, ze jest tarocista i ze ma juz tyle lat doswiadczenia w stawianiu tarota,z e nie potrzebuje nawet kart. Postawil mi zatem tarota wyobrazeniowego- nibytarota, rozkladajac na stole nibykarty ( Piotrus Pan bylby zachwycony) i natchniony obwiescil mi, ze widzi duzo szczescia i radosci dla mnie w tym miescie. Wyprowadzilam go z bledu. Karty powiedzialy mu tez, ze mam bardzo ladne mieszkanie w Quito. Ponownie wyprowadzilam go z bledu. Snul dalej swoje wizje, ale w koncu bylam juz zbyt zmeczona, zeby go sluchac.
Nastepnego dnia z Argentynka Adriana i jej znajomym Ekwadorczykiem Juanem, ktory wyklada ekonomie na tutejszym uniwersytecie pojechalismy odkrywac nocne Quito. Najpierw zawiozl nas do klimatycznej restauracji na wzgorzu za miastem, skad rozposciera sie niesamowity widok na lezace w dolinie miasto ( z daleka wyglada pieknie i spokojnie). Pozniej zabral nas do swietnej kafejki El pobre diablo, gdzie spotykaja sie studenci i intelektualisci z Quito, graja bardzo dobra muzyke, duzo jazzu i tam rozmawialismy o roznych ciekawych rzeczach, o Ameryce Poludniowej, ksiazkach i muzyce w Argentynie i w Ekwadorze. Pilismy przepyszny napoj zwany canelazo, zrobiony z owocu naranjilli ( to cos pomaranczopodobnego), z cynamonu i likieru, pije sie to gorace, jak grzane wino. Mniam!W koncu Juan chcial sprobowac szczescia w kasynie ( w Quito kasyna sa bardzo popularne), dzieki czemu pierwszy raz mialam okazje odwiedzic ten przybytek hazardu. Duze wrazenie, niektorzy gracze sa naprawde interesujacy. Krupierzy tez sa niesamowici, niemal jak automaty tasujac i rozkaladajac karty i liczac zetony. Przy naszym stoliku siedziala jedna kobieta w srednim wieku, ktora nie zmienila wyrazu twarzy przez caly wieczor. Dosc przerazajace.Gralismy w pokera, mam co prawda minimalne pojecie o tej grze ale poszlo mi niezle, w koncu wszyscy troje wyszlismy z kasyna z pieniedzmi!
Nastepnego dnia Juan zaprosil nas do swej haciendy na kolacje. Ach jak cudownie bylo znalezc sie w prawdziwym, przytulnym domu, jesc kolacje z mila rodzinka, gotowac w prawdziwej kuchni.
Po miesiacach hosteli czulam sie jak w raju:) Zrobilismy fondue, pilismy wino a wieczorem obejrzelismy film Przypadek Benjamina Buttona. Juan cieszyl sie, ze moglysmy zobaczyc troche ekwadorskiej codziennosci, zycie klasy sredniej, wyksztalconej rodziny w miescie i mial nadzieje, ze moj stosunek do Quito zmienil sie troche. Coraz bardziej lubie to miasto i juz nie napelnia mnie obrzydzeniem, jak na poczatku. Poszlam nawet znow sama na Stare Miasto, pierwszy raz od czasu kiedu mnie okradlii wloczylam sie tam pare godzin. Nie da sie nie docenic, ze starowka jest bardzo urokliwa.
Wczoraj pojechalysmy na rownik, ktory przebiega przez polnocna czesc miasta! Jest tam male muzeum, z linia narysowana na ziemi i przeprowadzaja tam fascynujace eksperymenty. Naprawde niesamowite! Mozesz stanac jedna noga na polkuli polnocnej i prawa na poludniowej. Najdziwniejszy byl eksperymen silowy, nasza przewodniczka kazala nam stanac najpier jakies 3 metry od linii rownika, podniesc do gory rece, ze splecionymi dlonmi i wytezyc sily, kiedy ona probuje pociagnac rece na dol. Pozniej staje sie na samej linii rownika i robi to samo, ona ciagnie twoje rece w dol i nagle nie masz prawie w ogole sily i zadnego oporu! Sily zupelnie inaczej rozkladaja sie na rowniku, takze wazy sie mniej. Dziwaczne uczucie.Przeprowadzaja tez eksperyment z woda w zlewie, ktora na polkuli polnocnej splywa wirujac w jednym kierunku i na polkuli poludniowej w przeciwnym, a na rowniku splywa wogole bez zadnego wirowania!
Stawia sie tez jajko na glowce gwozdzia, co na linii rownika jest zadziwiajaco latwe. Fascynujace!
Nie pozostalo mi nic innego jak przezwyciezyc moja traume i sprobowac dobrze sie bawic w Quito. Tak sie milo zlozylo, ze przez moj w pokoj w hostelu przewineli sie bardzo mili ludzie i ostatnie kilka dni uplynely bezbolesnie. Napierw szwendalam sie z bardzo milym Amerykaninem z Virginii, pracujacym w branzy filmowej ( scenografia) -to chyba pierwszy Amerykanin, ktorego akcent naprawde mi sie podobal i ani razu nie powiedzial awsome ani oh my god. W jednym z nocnych klubow napotkalismy szalonego ekonomiste z Kalifornii ( yeah), ktory wczesniej sprzedawal w stanach nieruchomosci i zarabial na jednej rozmowie telefonicznej 10 000 dolarow, ale teraz juz sie to skoczylo. Ekonomista roztaczal przed nami katastroficzne wizje zwiazane z kryzysem, wykrzykujac ze to kara boska dla Amerykanow za ich chciwosc i nieograniczenie w konsumpcji i teraz wszyscy zobacza. It´s divine!! Divine!! krzyczal. Nastepnie wyznal, ze jest tarocista i ze ma juz tyle lat doswiadczenia w stawianiu tarota,z e nie potrzebuje nawet kart. Postawil mi zatem tarota wyobrazeniowego- nibytarota, rozkladajac na stole nibykarty ( Piotrus Pan bylby zachwycony) i natchniony obwiescil mi, ze widzi duzo szczescia i radosci dla mnie w tym miescie. Wyprowadzilam go z bledu. Karty powiedzialy mu tez, ze mam bardzo ladne mieszkanie w Quito. Ponownie wyprowadzilam go z bledu. Snul dalej swoje wizje, ale w koncu bylam juz zbyt zmeczona, zeby go sluchac.
Nastepnego dnia z Argentynka Adriana i jej znajomym Ekwadorczykiem Juanem, ktory wyklada ekonomie na tutejszym uniwersytecie pojechalismy odkrywac nocne Quito. Najpierw zawiozl nas do klimatycznej restauracji na wzgorzu za miastem, skad rozposciera sie niesamowity widok na lezace w dolinie miasto ( z daleka wyglada pieknie i spokojnie). Pozniej zabral nas do swietnej kafejki El pobre diablo, gdzie spotykaja sie studenci i intelektualisci z Quito, graja bardzo dobra muzyke, duzo jazzu i tam rozmawialismy o roznych ciekawych rzeczach, o Ameryce Poludniowej, ksiazkach i muzyce w Argentynie i w Ekwadorze. Pilismy przepyszny napoj zwany canelazo, zrobiony z owocu naranjilli ( to cos pomaranczopodobnego), z cynamonu i likieru, pije sie to gorace, jak grzane wino. Mniam!W koncu Juan chcial sprobowac szczescia w kasynie ( w Quito kasyna sa bardzo popularne), dzieki czemu pierwszy raz mialam okazje odwiedzic ten przybytek hazardu. Duze wrazenie, niektorzy gracze sa naprawde interesujacy. Krupierzy tez sa niesamowici, niemal jak automaty tasujac i rozkaladajac karty i liczac zetony. Przy naszym stoliku siedziala jedna kobieta w srednim wieku, ktora nie zmienila wyrazu twarzy przez caly wieczor. Dosc przerazajace.Gralismy w pokera, mam co prawda minimalne pojecie o tej grze ale poszlo mi niezle, w koncu wszyscy troje wyszlismy z kasyna z pieniedzmi!
Nastepnego dnia Juan zaprosil nas do swej haciendy na kolacje. Ach jak cudownie bylo znalezc sie w prawdziwym, przytulnym domu, jesc kolacje z mila rodzinka, gotowac w prawdziwej kuchni.
Po miesiacach hosteli czulam sie jak w raju:) Zrobilismy fondue, pilismy wino a wieczorem obejrzelismy film Przypadek Benjamina Buttona. Juan cieszyl sie, ze moglysmy zobaczyc troche ekwadorskiej codziennosci, zycie klasy sredniej, wyksztalconej rodziny w miescie i mial nadzieje, ze moj stosunek do Quito zmienil sie troche. Coraz bardziej lubie to miasto i juz nie napelnia mnie obrzydzeniem, jak na poczatku. Poszlam nawet znow sama na Stare Miasto, pierwszy raz od czasu kiedu mnie okradlii wloczylam sie tam pare godzin. Nie da sie nie docenic, ze starowka jest bardzo urokliwa.
Wczoraj pojechalysmy na rownik, ktory przebiega przez polnocna czesc miasta! Jest tam male muzeum, z linia narysowana na ziemi i przeprowadzaja tam fascynujace eksperymenty. Naprawde niesamowite! Mozesz stanac jedna noga na polkuli polnocnej i prawa na poludniowej. Najdziwniejszy byl eksperymen silowy, nasza przewodniczka kazala nam stanac najpier jakies 3 metry od linii rownika, podniesc do gory rece, ze splecionymi dlonmi i wytezyc sily, kiedy ona probuje pociagnac rece na dol. Pozniej staje sie na samej linii rownika i robi to samo, ona ciagnie twoje rece w dol i nagle nie masz prawie w ogole sily i zadnego oporu! Sily zupelnie inaczej rozkladaja sie na rowniku, takze wazy sie mniej. Dziwaczne uczucie.Przeprowadzaja tez eksperyment z woda w zlewie, ktora na polkuli polnocnej splywa wirujac w jednym kierunku i na polkuli poludniowej w przeciwnym, a na rowniku splywa wogole bez zadnego wirowania!
Stawia sie tez jajko na glowce gwozdzia, co na linii rownika jest zadziwiajaco latwe. Fascynujace!
miércoles, 18 de febrero de 2009
Quito?- nie, dziekuje...
Wieki cale minely od ostatniego wpisu i rozne wydarzenia zaklocily dosc znacznie plan mojej podrozy. W stolicy Ekwadoru Quito zostalam w przebiegly sposob okradziona w samej katedrze. Pozegnalam sie na wieki z moim malym plecakiem i jego zawartoscia, w ktorej sklad wchodzily niestety karty do bankomatu, paszport i czesc pieniedzy.Nie chce mi sie tu juz opisywac, jak to sie stalo bo opowiadalam to wiele razy i opisywalam na policji i w konsulacie. Niemniej ciekawy byl ciag wydarzen zaraz po kradziezy. Oczywiscie najpierw czlowiek czuje sie zupelnie zagubiony i biega z jednej strony na druga nie wiedzac co zrobic i jeszcze nie wierzac, ze TO sie stalo. Pozniej bierze sie gleboki oddech i zaczyna dzialac logiczniej.Najpierw musialam czekac pol godziny na przyjazd policji. Nastepnie zabrali mnie na komistriat gdzie powiedziano mi ze pojawic sie ma inna, specjalna turystyczna policja, ktora mowi po angielsku...po cholere mi angielski kiedy mowie plynnie po hiszpansku? Siedzialam z jednym policjantem na komisariacie i jemu chyba wydawalo sie ze swietnym pomyslem na uprzyjemnienie mi tego czasu bedzie maly flircik.
-Co zwiedzilas w Ekwadorze? A bylas w Esmaraldas?Nieeee??? Musisz pojechac.. Moge zobaczyc twoje zdjecia? Na pewno slicznie wyszlas! ( aparat zachowalam bo akurat mialam go na szyi)
I jak tu nie myslec ze w policji parcuja ludzi ograniczeni umyslowo? Czy to jest rodzaj konwersacji ktory prowadzi sie z osoba ktora wlasnie stracila dokumenty i jest tysiace kilometrow od swojego panstwa?
Nikt nie potrafil mi udzielic informacji jaka jest procedura w tym wypadku. W koncu odwizli mnie do tej turystycznej policji.
-Ar ju spiking espanisz? zapytal jeden z policjantow.
-Hablo español.
AAA...odetchnal z ulga policjant.
Nastepnie kazali mi napicac denuncje, a potem napisac to samo jeszcze raz, co trwalo wieki...Probowalam dowiedziec sie, co mam robic i gdzie jest polski kosulat, ale wasaty policjant byl jeszcze glupszy od poprzedniego i na dodatek nie probowal byc sympatyczny. Zadnej jasnej informacji.Na biurku mial kartke z adresami i telefonami konsulatow i ambasad w Quito, wiec spisalam adres.
-Gdzie to jest? zapytalam
-Na polnocy miasta. Musi pani pojechac autobusem.
Na to juz naprawde sie wkurzylam i powiedzialam, ze jestem obywatelka obcego kraju a oni sa policja turystyczna i zycze sobie zeby mnie tam zawiezli policyjnym samochodem, bo nie znam miasta i ukradli mi wiekszosc pieniedzy i karty do bankomatu i w ogole jak on sobie to wyobraza,ze bede teraz szukac przekletego konsulatu gdzies na polnocy bardzo niebezpiecznego masta?
Uff, trzeba naprawde byc twardym z tymi ludzmi czasem i wyklocac sie o swoje, bez hiszpanskiego bylabym w ciezkiej sytuacji. Policjant uznal ze chyba jednak mam racje i wyslam mnie policyjnym samochodem. Na szczescie, bo kiedy zadzwonili na numer kosulatu z komisriatu okazalo sie ze byla to...piekarnia...W koncu zdobyli jakis adres i pojechalismy do ekskluzywnej dzielnicy, gdzie pod wskazanym adresem nie bylo zadnej flagi ani tabliczki. Zobaczylam ze na domofonie bylo nazwisko Morawski..to juz jakas nadzieja.
Wowczas z rezydencji wyszla bardzo mila afro-ekwadorka, ktora bardzo, bardzo sie przejela cala sytuacja.
Tak, tak, señor Morawski tutaj mieszka, tak, to jest konsul! Ale teraz pojechal juz do swojego biura, to jest jego prywatne mieszkanie!
Nie wiem z jakiego powodu wyszukali adres prywatnego mieszkania konsula a nie konsulatu, to bylo naprawde dziwne...Carmen, ktora pracuje u innej bogatej ekwadorskiej rodziny z tej samej rezydencji powiedziala, ze konsul zazwyczaj wraca ok 17 do domu. Jako ze byla ok 15 30 stwierdzilismy z policjantami, ze pojde wykonac konieczne telefony a potem wrocimy o 17 zeby zlapac señora Morawskiego. Do tej pory nadal nie wiedzialam nic na temat, jak wyglada procedura paszportowa, wiec bylam naprawde zdenerwowana...
O 17 policjanci zostawili mnie pod rezydencja, gdzie przez nastepna godzine siedzialam na krawezniku, zapadal zmrok i robilo sie naprawde zimno, bylam glodna po calym dniu bez jedzenia a konsul sie nie pojawial. Wreszcie zobaczylam znow señore Carmen wychodzaca z rezydencji, wiec ja zawolalam i dobra kobieta sie naprawde zatroszczyla, choc pracownicy maja zabronione wprowadzac obcych do rezydencji, zaprowadzila mnie do pieknej, luksusowej kuchni, gdzie pracuje z druga przemila czarna pania i tam daly mi obiad, cieply sweter, zaparzyly kawe i byly bardzo, bardzo poruszone...Carmen powtrzala-Cos mi sie robi w srodku, jak to slysze.Pobrecita! Co za pech! Ale señor Morawski pani pomoze, niech sie pani nie martwi, to porzadny czlowiek!
Cudowne byly te panie, naprawde...Jak to dobrze spotkac tak dobrych i bezinteresownych ludzi po stycznosci z lajdakami i biurokratami...
Afro- ekwadorczycy sa w Ekwadorze w znacznej mniejszosci i wyglada na to, ze dosc dyskryminowanej.Te dwie panie zajmuja sie domem bardzo bogatej latynoskiej rodziny, od sprzatania, przez opieke nad dziecmi do gotowania. Czulam sie troche jak w jakis niewolniczych czasach, przemycona do tej kuchni nielegalnie i wobec tej opozycji-oni-biali i my- czarni.
Powiedzialy mi, ze señor Morawski jest bardzo przystojny ( i baardzo zamozny) i ma tez bardzo przystojnego syna i powinnam sie zastanowic nad ta partia:)
Okolo 19 30 powrocil osobisty ochroniarz konsula, ktory obwiescil, ze konsul wyjechal z Quito i powroci nastepnego dnia okolo poludnia. No jasne, zawsze jak przydarzy sie cos zlego wszystko inne tez pechowe ...Panie poradzily mi zebym przyjechala nastepnego dnia rano czatowac na konsula, co tez zrobilam, ale powiedziano mi ze przyjedzie jednak wieczorem.
W koncu zdobylam numer telefonu do konsulatu, gdzie rozmawialam z parcownikiem ekwadorczykiem, ktory w koncu wyjasnil mi, jak wszystko sie odbywa, ile czasu trwa i uspokoil.
Z konsulem udalo mi sie zobaczyc dopiero w poniedzialek, 4 dni po kradziezy. Ciekawe co by bylo, jakbym zostala zupelnie bez pieniedzy?
Obecnie nadal oczekuje na moj nowy paszport, ktory zostaje wyrobiony w Limie, w Peru, bo tam jest najblizsza ambasada polski, konsulat sie tym nie zajmuje. Musieli wyslac wszystkie dokumenty poczta kurierska do Limy ( ktora jest naprawde daleko) a stamdad paszport ( wazny przez pol roku) zostaje wyslany spowrotem, co trwa ponad tydzien.
Aaa, rozmawialam tez z synem konsula, i okazuje sie ze pochadza z okolic Olesnicy. Olesnica gora!
W hostelu spotkalam Irlandke, ktora w zeszlym roku byla z wizyta we Wroclawiu i Olesnicy ( akurat byl tam mecz pilki noznej i powiedziala, ze troche ja to miejsce przerazilo).
Po tych wszystkich atrakcjach jakie Quito mi zafundowalo pojechalam na wybrzerze, do nadmorskiej miejscowosci Canoa, z przepiekna, 20 kilometrowa plaza, gdzie przez ostatnie dni relaksowalam sie kapiac w oceanie( cudowna, ciepla woda) i chodzac na bardzo dlugie spacery.
Wczoraj przyjechalam ponownie do mojego ulubionego Quito i mam nadzieje, ze do piatku otrzymam nowy paszport i bede mogla w koncu opuscic Ekwador.
-Co zwiedzilas w Ekwadorze? A bylas w Esmaraldas?Nieeee??? Musisz pojechac.. Moge zobaczyc twoje zdjecia? Na pewno slicznie wyszlas! ( aparat zachowalam bo akurat mialam go na szyi)
I jak tu nie myslec ze w policji parcuja ludzi ograniczeni umyslowo? Czy to jest rodzaj konwersacji ktory prowadzi sie z osoba ktora wlasnie stracila dokumenty i jest tysiace kilometrow od swojego panstwa?
Nikt nie potrafil mi udzielic informacji jaka jest procedura w tym wypadku. W koncu odwizli mnie do tej turystycznej policji.
-Ar ju spiking espanisz? zapytal jeden z policjantow.
-Hablo español.
AAA...odetchnal z ulga policjant.
Nastepnie kazali mi napicac denuncje, a potem napisac to samo jeszcze raz, co trwalo wieki...Probowalam dowiedziec sie, co mam robic i gdzie jest polski kosulat, ale wasaty policjant byl jeszcze glupszy od poprzedniego i na dodatek nie probowal byc sympatyczny. Zadnej jasnej informacji.Na biurku mial kartke z adresami i telefonami konsulatow i ambasad w Quito, wiec spisalam adres.
-Gdzie to jest? zapytalam
-Na polnocy miasta. Musi pani pojechac autobusem.
Na to juz naprawde sie wkurzylam i powiedzialam, ze jestem obywatelka obcego kraju a oni sa policja turystyczna i zycze sobie zeby mnie tam zawiezli policyjnym samochodem, bo nie znam miasta i ukradli mi wiekszosc pieniedzy i karty do bankomatu i w ogole jak on sobie to wyobraza,ze bede teraz szukac przekletego konsulatu gdzies na polnocy bardzo niebezpiecznego masta?
Uff, trzeba naprawde byc twardym z tymi ludzmi czasem i wyklocac sie o swoje, bez hiszpanskiego bylabym w ciezkiej sytuacji. Policjant uznal ze chyba jednak mam racje i wyslam mnie policyjnym samochodem. Na szczescie, bo kiedy zadzwonili na numer kosulatu z komisriatu okazalo sie ze byla to...piekarnia...W koncu zdobyli jakis adres i pojechalismy do ekskluzywnej dzielnicy, gdzie pod wskazanym adresem nie bylo zadnej flagi ani tabliczki. Zobaczylam ze na domofonie bylo nazwisko Morawski..to juz jakas nadzieja.
Wowczas z rezydencji wyszla bardzo mila afro-ekwadorka, ktora bardzo, bardzo sie przejela cala sytuacja.
Tak, tak, señor Morawski tutaj mieszka, tak, to jest konsul! Ale teraz pojechal juz do swojego biura, to jest jego prywatne mieszkanie!
Nie wiem z jakiego powodu wyszukali adres prywatnego mieszkania konsula a nie konsulatu, to bylo naprawde dziwne...Carmen, ktora pracuje u innej bogatej ekwadorskiej rodziny z tej samej rezydencji powiedziala, ze konsul zazwyczaj wraca ok 17 do domu. Jako ze byla ok 15 30 stwierdzilismy z policjantami, ze pojde wykonac konieczne telefony a potem wrocimy o 17 zeby zlapac señora Morawskiego. Do tej pory nadal nie wiedzialam nic na temat, jak wyglada procedura paszportowa, wiec bylam naprawde zdenerwowana...
O 17 policjanci zostawili mnie pod rezydencja, gdzie przez nastepna godzine siedzialam na krawezniku, zapadal zmrok i robilo sie naprawde zimno, bylam glodna po calym dniu bez jedzenia a konsul sie nie pojawial. Wreszcie zobaczylam znow señore Carmen wychodzaca z rezydencji, wiec ja zawolalam i dobra kobieta sie naprawde zatroszczyla, choc pracownicy maja zabronione wprowadzac obcych do rezydencji, zaprowadzila mnie do pieknej, luksusowej kuchni, gdzie pracuje z druga przemila czarna pania i tam daly mi obiad, cieply sweter, zaparzyly kawe i byly bardzo, bardzo poruszone...Carmen powtrzala-Cos mi sie robi w srodku, jak to slysze.Pobrecita! Co za pech! Ale señor Morawski pani pomoze, niech sie pani nie martwi, to porzadny czlowiek!
Cudowne byly te panie, naprawde...Jak to dobrze spotkac tak dobrych i bezinteresownych ludzi po stycznosci z lajdakami i biurokratami...
Afro- ekwadorczycy sa w Ekwadorze w znacznej mniejszosci i wyglada na to, ze dosc dyskryminowanej.Te dwie panie zajmuja sie domem bardzo bogatej latynoskiej rodziny, od sprzatania, przez opieke nad dziecmi do gotowania. Czulam sie troche jak w jakis niewolniczych czasach, przemycona do tej kuchni nielegalnie i wobec tej opozycji-oni-biali i my- czarni.
Powiedzialy mi, ze señor Morawski jest bardzo przystojny ( i baardzo zamozny) i ma tez bardzo przystojnego syna i powinnam sie zastanowic nad ta partia:)
Okolo 19 30 powrocil osobisty ochroniarz konsula, ktory obwiescil, ze konsul wyjechal z Quito i powroci nastepnego dnia okolo poludnia. No jasne, zawsze jak przydarzy sie cos zlego wszystko inne tez pechowe ...Panie poradzily mi zebym przyjechala nastepnego dnia rano czatowac na konsula, co tez zrobilam, ale powiedziano mi ze przyjedzie jednak wieczorem.
W koncu zdobylam numer telefonu do konsulatu, gdzie rozmawialam z parcownikiem ekwadorczykiem, ktory w koncu wyjasnil mi, jak wszystko sie odbywa, ile czasu trwa i uspokoil.
Z konsulem udalo mi sie zobaczyc dopiero w poniedzialek, 4 dni po kradziezy. Ciekawe co by bylo, jakbym zostala zupelnie bez pieniedzy?
Obecnie nadal oczekuje na moj nowy paszport, ktory zostaje wyrobiony w Limie, w Peru, bo tam jest najblizsza ambasada polski, konsulat sie tym nie zajmuje. Musieli wyslac wszystkie dokumenty poczta kurierska do Limy ( ktora jest naprawde daleko) a stamdad paszport ( wazny przez pol roku) zostaje wyslany spowrotem, co trwa ponad tydzien.
Aaa, rozmawialam tez z synem konsula, i okazuje sie ze pochadza z okolic Olesnicy. Olesnica gora!
W hostelu spotkalam Irlandke, ktora w zeszlym roku byla z wizyta we Wroclawiu i Olesnicy ( akurat byl tam mecz pilki noznej i powiedziala, ze troche ja to miejsce przerazilo).
Po tych wszystkich atrakcjach jakie Quito mi zafundowalo pojechalam na wybrzerze, do nadmorskiej miejscowosci Canoa, z przepiekna, 20 kilometrowa plaza, gdzie przez ostatnie dni relaksowalam sie kapiac w oceanie( cudowna, ciepla woda) i chodzac na bardzo dlugie spacery.
Wczoraj przyjechalam ponownie do mojego ulubionego Quito i mam nadzieje, ze do piatku otrzymam nowy paszport i bede mogla w koncu opuscic Ekwador.
miércoles, 28 de enero de 2009
lunes, 26 de enero de 2009
Pierwsze kroki w Ekwadorze.
Ekwador! najmniejsze panstwo Ameryki Poludniowej i najbardziej zroznicowane klimatycznie i krajobrazowo. Wlasnie pospiesznie doczytywalm w ksiegarnii albumy i przewodniki bo moje wiadomosci na temat tego kraju sa dosc skape. Kojarza mi sie tylko wyspy Galapagos, na ktore sie tym razem nie wybiore, choc musza byc FANTASTYCZNE oraz pewien Ekwadorczyk German, ktory byl jedna z pierwszych osob, ktore poznalam po przyjezdzie do Bracelony i ktory napisal dla mnie wiersz, ze jestem jak rosa y clavel, czyli roza i gozdzik, ale to juz dawne, dawne czasy.
Zaczelam wiec od mista Cuenca, pieknego przykladu kolonialnej architektury, jednego znajlepiej zachowanych w Ameryce. Teraz zastanawiam sie jakim pojade szlakiem: sa tu gory, wulkany, plaze i rybackie miasteczka, gorace zrodla i na wschodzie amazonska dzungla. Wszystko bardzo kompaktowe, ale i tak jakas trase trzeba wymyslic. Bardzo bogata jest tez tu fauna, nie wspominajac juz o wyspach Galapagos, ogromna roznorodnosc motyli, sa tu tez jaguary, tapiry, kapibary.
Ostatnie kilka dni spedzilam glownie relaksujac sie na plazy w milym towarzystwie i odpierajac ataki licznych adoratorow. Pierwszego dnia zabraklo mi kremu do opalania i choc spedzilam na plazy tylko godzine usmazylam sie bezlitosnie, tak ze nastepnie wcieralam w siebie sok wycisniety z aloesu ( zakupilam wielki lisc na targu, trzeba przyznac ze ta roslina to po prostu cudo).
Misteczko w ktorym sie zatrzymalam odwiedzaja liczni surferzy, wiec mialam co nieco stycznosci z ta (sub)kultura, dotychczas zupelnie mi obca. Rodzaje fal i te sprawy niezbyt sa dla mnie zrozumiale, ale na ogol to mili i przyjazni ludzie. Poznalam bardzo mila fryzjerke z Australii, Beth, fanatyczke plazy, ktora w podrozy wozi ze soba ponad 20 par bikini. Jak widac sa miejsca na ziemi gdzie kupuje sie bikini co tydzien a nie raz w roku w cierpieniach ( bo przymierza sie je zwykle na blade cialo, ktore nie wyglada wcale bosko). Australia wyglada na przyjemne miejsce do zycia, choc jak powiedziala Beth niemal wszyscy maja problem z rakiem skory, ktory jest na porzadku dziennym, ona sama choc ma 22 lata miala juz kilka razy wycinany.
Tak wiec morza szum, ptakow spiew, wieczorem gitara na plazy, samba...
Poszlam na spotkanie z Mario Vargasem Llosa, zorganizowane z wielka pompa na specjalnie zbudowanej scenie na plazy. Wstep byl troche przydlugi, wykonano ok. 5 narodowych tancow, z tym ze w pewnym momencie wysiadla muzyka i tancerze poruszali sie w ciszy.Nastepnie zapowiedziano przemowienie burmistrza, co spotkalo sie z jekiem zawodu ze strony publicznosci, juz nieco zamrozonej, bo po zmroku na plazy zrobilo sie naprawde zimno. Na szczescie przemowienie bylo krotkie i juz poc chwili glos oddanu samemu Mariu. Bardzo ciekawie opowiadal o swej nowej ksiazce, nad ktora obecnie pracuje, zapowiada sie fascynujaco. Llosa zainteresowal sie postacia Roberta Casementa, Irlandczyka, dyplomaty na uslugach imperium brytyjskiego, ktory w poczatkach 20 wieku bronil praw czlowieka ujawniajac opinii publicznej zbrodnie popelniane przez kolonizatorow w Kongo a nastepnie w Peru. W Kongu poznal Josepha Conrada, ktory w owym czasie byl tam kapitanem parowca. Pod wplywem opowiesci Casementa o okropnosciach dokonywanych na miejcowej ludnosci Conrad porzucil sluzbe, a nastepnie napisal Jadro Ciemnosci.
Casement, jak twierdzi Llosa to postac szkatulkowa, ujawniajaca raz poraz jakis nowy, nieznany dotad rys. Tak tez, bedac dyplomata brytyjskim poswieca sie w tajemnicy dzialnosci na rzecz niepodleglej Irlandii. z tego tez powodu, w czasie II wojny swiatowej, ten obronca praw czlowieka decyduje sie na kolaboracje z Niemcami i przewozi bron do Irlandii. Zostaje za to uwiaziony i skazany na smierc. Nie koniec to jednak, przed egzekucja odnalezione zostaly tzw. Czarne Dzienniki Casementa, opis wyjatkowo ohydnych perwersji seksualnych, jakich mial sie dopuscic. Nie wiadomo dotad czy sa to rzeczywiscie jego dzinniki, czy cos spreparownego przez angielski wywiad, czy tez, jak domniemuje Llosa, moze on te czyny opisal, ale nigdy ich nie popelnil, byly one tylko wytworem jego wyobrazni.
Llosa zamierza zatem uczynic Casementa bohaterem swej powiesci, przeplatajac prawde z fikcja, bo jak twierdzi zadna dobra powiesc nie moze oddawac w 100 procentach prawdy historycznej.
Zobaczymy co z tego wyniknie.
Na odczycie poznalam niejakiego Alberta, ktory, jak powiedzial rowniez pisze i wlasnie stworzyl swa pierwsza powiesc, ktora czeka na wydawce. Jest to powiesc epicka, historia milosci wodza Inkow czy cos w tym stylu. Powiedzial ze przesle mi ja do przeczytania. Bardzo jestem ciekawa.
Coz jeszcze?
Aha, odwiedzilam 2 swiatynie z okresu przedinkaskiego, kultury Moche. Swiatynia Slonca i Swiatynia Ksiezyca, w ktorej wiekszosc malowidel przedstawia bardzo krwiozercze postacie, krwiozerczego boga, jest tez tzw." rana descapitadora" czyli zaba scinajaca glowe( dlaczego zaba nie pytajcie).
Zalaczam kilka zdjec. Wiecej regularnie dokladam do moich galerii.
Zaczelam wiec od mista Cuenca, pieknego przykladu kolonialnej architektury, jednego znajlepiej zachowanych w Ameryce. Teraz zastanawiam sie jakim pojade szlakiem: sa tu gory, wulkany, plaze i rybackie miasteczka, gorace zrodla i na wschodzie amazonska dzungla. Wszystko bardzo kompaktowe, ale i tak jakas trase trzeba wymyslic. Bardzo bogata jest tez tu fauna, nie wspominajac juz o wyspach Galapagos, ogromna roznorodnosc motyli, sa tu tez jaguary, tapiry, kapibary.
Ostatnie kilka dni spedzilam glownie relaksujac sie na plazy w milym towarzystwie i odpierajac ataki licznych adoratorow. Pierwszego dnia zabraklo mi kremu do opalania i choc spedzilam na plazy tylko godzine usmazylam sie bezlitosnie, tak ze nastepnie wcieralam w siebie sok wycisniety z aloesu ( zakupilam wielki lisc na targu, trzeba przyznac ze ta roslina to po prostu cudo).
Misteczko w ktorym sie zatrzymalam odwiedzaja liczni surferzy, wiec mialam co nieco stycznosci z ta (sub)kultura, dotychczas zupelnie mi obca. Rodzaje fal i te sprawy niezbyt sa dla mnie zrozumiale, ale na ogol to mili i przyjazni ludzie. Poznalam bardzo mila fryzjerke z Australii, Beth, fanatyczke plazy, ktora w podrozy wozi ze soba ponad 20 par bikini. Jak widac sa miejsca na ziemi gdzie kupuje sie bikini co tydzien a nie raz w roku w cierpieniach ( bo przymierza sie je zwykle na blade cialo, ktore nie wyglada wcale bosko). Australia wyglada na przyjemne miejsce do zycia, choc jak powiedziala Beth niemal wszyscy maja problem z rakiem skory, ktory jest na porzadku dziennym, ona sama choc ma 22 lata miala juz kilka razy wycinany.
Tak wiec morza szum, ptakow spiew, wieczorem gitara na plazy, samba...
Poszlam na spotkanie z Mario Vargasem Llosa, zorganizowane z wielka pompa na specjalnie zbudowanej scenie na plazy. Wstep byl troche przydlugi, wykonano ok. 5 narodowych tancow, z tym ze w pewnym momencie wysiadla muzyka i tancerze poruszali sie w ciszy.Nastepnie zapowiedziano przemowienie burmistrza, co spotkalo sie z jekiem zawodu ze strony publicznosci, juz nieco zamrozonej, bo po zmroku na plazy zrobilo sie naprawde zimno. Na szczescie przemowienie bylo krotkie i juz poc chwili glos oddanu samemu Mariu. Bardzo ciekawie opowiadal o swej nowej ksiazce, nad ktora obecnie pracuje, zapowiada sie fascynujaco. Llosa zainteresowal sie postacia Roberta Casementa, Irlandczyka, dyplomaty na uslugach imperium brytyjskiego, ktory w poczatkach 20 wieku bronil praw czlowieka ujawniajac opinii publicznej zbrodnie popelniane przez kolonizatorow w Kongo a nastepnie w Peru. W Kongu poznal Josepha Conrada, ktory w owym czasie byl tam kapitanem parowca. Pod wplywem opowiesci Casementa o okropnosciach dokonywanych na miejcowej ludnosci Conrad porzucil sluzbe, a nastepnie napisal Jadro Ciemnosci.
Casement, jak twierdzi Llosa to postac szkatulkowa, ujawniajaca raz poraz jakis nowy, nieznany dotad rys. Tak tez, bedac dyplomata brytyjskim poswieca sie w tajemnicy dzialnosci na rzecz niepodleglej Irlandii. z tego tez powodu, w czasie II wojny swiatowej, ten obronca praw czlowieka decyduje sie na kolaboracje z Niemcami i przewozi bron do Irlandii. Zostaje za to uwiaziony i skazany na smierc. Nie koniec to jednak, przed egzekucja odnalezione zostaly tzw. Czarne Dzienniki Casementa, opis wyjatkowo ohydnych perwersji seksualnych, jakich mial sie dopuscic. Nie wiadomo dotad czy sa to rzeczywiscie jego dzinniki, czy cos spreparownego przez angielski wywiad, czy tez, jak domniemuje Llosa, moze on te czyny opisal, ale nigdy ich nie popelnil, byly one tylko wytworem jego wyobrazni.
Llosa zamierza zatem uczynic Casementa bohaterem swej powiesci, przeplatajac prawde z fikcja, bo jak twierdzi zadna dobra powiesc nie moze oddawac w 100 procentach prawdy historycznej.
Zobaczymy co z tego wyniknie.
Na odczycie poznalam niejakiego Alberta, ktory, jak powiedzial rowniez pisze i wlasnie stworzyl swa pierwsza powiesc, ktora czeka na wydawce. Jest to powiesc epicka, historia milosci wodza Inkow czy cos w tym stylu. Powiedzial ze przesle mi ja do przeczytania. Bardzo jestem ciekawa.
Coz jeszcze?
Aha, odwiedzilam 2 swiatynie z okresu przedinkaskiego, kultury Moche. Swiatynia Slonca i Swiatynia Ksiezyca, w ktorej wiekszosc malowidel przedstawia bardzo krwiozercze postacie, krwiozerczego boga, jest tez tzw." rana descapitadora" czyli zaba scinajaca glowe( dlaczego zaba nie pytajcie).
Zalaczam kilka zdjec. Wiecej regularnie dokladam do moich galerii.
viernes, 23 de enero de 2009
Nad oceanem.
Jestem w Huanchaco, nadmorskiej miejscowosci niedaleko Trujillo. Pelen relaks!
Mialam zatrzymac sie w samym Trujillo, ale wszystko potoczylo sie troche inaczej. Najpierw w Limie okzalo sie ze panna w agencji autobusowej sprzedalam mi bilet na inna godzine niz prosilam, tzn zamiast na 22, wysdrukowala mi bilet na 15 45. Nie spostrzeglam sie az do wieczora i rzecz jasna stracilam ten wczesniejszy autobus. Probowalam dochodzic moich praw, ale gdzie tam, bardzo gburowaty typ powiedzial, ze musze doplacic do pozniejszego, znacznie drozszego autobusu, ktory na dodatek odjezdza z innego terminalu, na nic zdaly sie moje okrzyki, ze to skandal i musilam gnac tam taksowka, zeby zdazyc.
Na drugim dworcu mialam jeszcze chwile czasu, usiadlam wiec bardzo wkurzona. Zaczelam przysluchiwac sie rozmowie dwoch panow siedzacych kolo mnie ( wypowiadali sie krytycznie na temat punktualnosci tejze firmy). Nie omieszkalam wlaczyc sie do rozmowy i wylac mych zalow na temat niekompetencji i zlego traktowania klienta. Jeden z panow, bardzo uprzejmy, wyksztalcony i z poczuciem humoru spytal skad jestem. Na wiesc ze z Polski..ooo Polonia...to zupelnie inna kultura, bardzo ciekawe, bardzo ciekawe...Polecil mi pewien hostel w Trujillo, w ktorym wiele razy sie zatrzymywal.
Tanszego nie znajdziesz- powiedzial- bardzo czysty, a wlasciciel to bardzo porzadny czlowiek, i na dodatek interesujacy, jest masonem, bardzo ciekawe rzeczy moze Ci opowiedziec.
Powiedzial ze hostel znajduje sie na ulicy Avenida America del Norte, cuadra 16 albo 17, nie byl zupelnie pewien.
Tak wiec nastepnego ranka, wedrowalam po Avenida America, gdzie co 3 kroki jest jakis hostel, przeszlam od cuadra 13 do cuadra 20 pytajac w kazdym z nich ni mniej ni wiecej tylko-
Dzien dobry.Czy wlasciciel tego hotelu jest masonem?
Recepcjonisci patrzyli na mnie dziwnie i odpowiadali- Nie, nasz wlasciciel nazywa sie Sanchez albo Lopez a nie Mason. Jak widac Radio Maryja tu jeszcze nie dotarlo, bo nie mieli pojecia o szkodliwej dzialalnosci masonerii.
W koncu nie mialam juz sily na dalsze poszukiwania i wsiadlam w autobusik, ktory zawiozl mnie do nadmorskiego kurortu, 5 km od Trujillo.
Jest tu bardzo przyjemnie. A dzis wieczorem na tutejszy Festiwal Ksiazki przyjezdza sam noblista peruwianski Mario Vargas Llosa. Oczywiscie wybieram sie go zobaczyc.
Mialam zatrzymac sie w samym Trujillo, ale wszystko potoczylo sie troche inaczej. Najpierw w Limie okzalo sie ze panna w agencji autobusowej sprzedalam mi bilet na inna godzine niz prosilam, tzn zamiast na 22, wysdrukowala mi bilet na 15 45. Nie spostrzeglam sie az do wieczora i rzecz jasna stracilam ten wczesniejszy autobus. Probowalam dochodzic moich praw, ale gdzie tam, bardzo gburowaty typ powiedzial, ze musze doplacic do pozniejszego, znacznie drozszego autobusu, ktory na dodatek odjezdza z innego terminalu, na nic zdaly sie moje okrzyki, ze to skandal i musilam gnac tam taksowka, zeby zdazyc.
Na drugim dworcu mialam jeszcze chwile czasu, usiadlam wiec bardzo wkurzona. Zaczelam przysluchiwac sie rozmowie dwoch panow siedzacych kolo mnie ( wypowiadali sie krytycznie na temat punktualnosci tejze firmy). Nie omieszkalam wlaczyc sie do rozmowy i wylac mych zalow na temat niekompetencji i zlego traktowania klienta. Jeden z panow, bardzo uprzejmy, wyksztalcony i z poczuciem humoru spytal skad jestem. Na wiesc ze z Polski..ooo Polonia...to zupelnie inna kultura, bardzo ciekawe, bardzo ciekawe...Polecil mi pewien hostel w Trujillo, w ktorym wiele razy sie zatrzymywal.
Tanszego nie znajdziesz- powiedzial- bardzo czysty, a wlasciciel to bardzo porzadny czlowiek, i na dodatek interesujacy, jest masonem, bardzo ciekawe rzeczy moze Ci opowiedziec.
Powiedzial ze hostel znajduje sie na ulicy Avenida America del Norte, cuadra 16 albo 17, nie byl zupelnie pewien.
Tak wiec nastepnego ranka, wedrowalam po Avenida America, gdzie co 3 kroki jest jakis hostel, przeszlam od cuadra 13 do cuadra 20 pytajac w kazdym z nich ni mniej ni wiecej tylko-
Dzien dobry.Czy wlasciciel tego hotelu jest masonem?
Recepcjonisci patrzyli na mnie dziwnie i odpowiadali- Nie, nasz wlasciciel nazywa sie Sanchez albo Lopez a nie Mason. Jak widac Radio Maryja tu jeszcze nie dotarlo, bo nie mieli pojecia o szkodliwej dzialalnosci masonerii.
W koncu nie mialam juz sily na dalsze poszukiwania i wsiadlam w autobusik, ktory zawiozl mnie do nadmorskiego kurortu, 5 km od Trujillo.
Jest tu bardzo przyjemnie. A dzis wieczorem na tutejszy Festiwal Ksiazki przyjezdza sam noblista peruwianski Mario Vargas Llosa. Oczywiscie wybieram sie go zobaczyc.
jueves, 22 de enero de 2009
miércoles, 21 de enero de 2009
martes, 20 de enero de 2009
No dobra, odwoluje to co napisalam, nie jast az tak zle z ta Lima. Przeszlam sie po starowce popoludniowa pora, w ladnym, cieplym swietle zaraz wszystko jakos lepiej wygladalo. W samym centrum zachowalo sie troche ciekawych budowli z czasow kolonialnych, teraz ladnie odrestaurowanych. Imponujaca jest Plaza Mayor, katedra i siedziba rzadu.Jednak starowka to tylka mala czastka tego ponad 7 milionowego miasta, a reszta niestety jest brzydka i chaotyczna. Niemniej podoba mi sie wieczorna, bardzo ozywiona atmosfera. To miasto tetni zyciem. O tej godzinie wyjezdzaja na ulice stragany z roznymi kulinarnymi specjalami za grosze, np. gotowanymi przepiorczymi jajami na sztuki, czy tutejsza kukurydza- choclo z serem, prazone choclo, recznie robione czekoladki z nadzieniem kokosowym albo smazone banany. Wszedzie bardzo kuszace zapachy...
Lima brzydka jest.
Niestety o tej stolicy niewiele dobrego da sie powiedziec. Przynajmniej tak na pierwszy rzut okiem, a wiecej oczami rzucac nie zamierzam, bo mnie meczy bardzo halas, totalny chaos na ulicach i zanieczyszczenie, a poza tym wszyscy mowia, ze przestepczosc tu bardzo duzo ostatnio. Jeszcze dzis wieczorem jade wiec do Trujillo, na polnocy Peru, miasta zalozonego przez Pizarra i nazwanego tak na czesc jego rodzinnego miasta w prowincji Ekstremadura w Hiszpanii, Trujillo.
Ponoc jest bardzo ladne i porzadne plaze sie tam zaczynaja.
No i jestem nad Pacyfikiem!!!Duzo w nim wody.
Podroz autobusem byla mordercza, 22 godziny, w nocy jechalismy przez gory, we mgle gestej jak mleko, na jakis strasznych wysokosciach, tak ze moje uszy raz poraz sie zatykaly lub odtykaly. W pewnym momencie bardzo mnie przez te wysokosc i liczne zakrety zemdlilo i musialam siedziec z glowa za oknem, zeby sie orzezwic ( a bylo naprawde rzesko na zewnatrz). Pasazerowie chcieli leczyc mnie alkoholem, nie wiem czy do picia czy tylko do powachania, zeby sie ocucic. Przypadlosci z powodu wysokosci nazywa sie tutaj seroche. Ja przeszlam swoje w Cochabambie, przez pierwsze 2 tygodnie bolala mnie glowa i stale krwawilam z nosa, ale pozniej ani w La Paz, ani nad Titicaca nie mialam juz problemow, mimo ze sa polozone o wiele wyzej i niemal wszyscy przyjezdni cierpia na poczatku. Wrecz przeciwnie, czulam sie wyjatkowo dobrze, pelna sil i energii i z bardzo jasnym umyslem. Dopiero wczoraj wysokosc, zakrety i pewnie zapach spalin zrobily swoje.
Autobus mial miec ubikacje, ogrzewanie , mieli tez podac kolacje, ale skad, nic z tych rzeczy, bo ten dobry autobus nie dojechal na czas i nam dali taki do bani bez slowa wyjasnienia. Byly tez jakies problemy z innymi autobusami i w jednej miejscowosci do naszego wsiadlo wiecej ludzi niz bylo wolnych miejsc i obok mnie na jednym siedzeniu podrozowaly 2 dziewczyny ( co musialo byc naprawde ciezkie przez tyle godzin). Nikt sie jednak nie skarzyl i nie wkurzal, moje sasiadki byly bardzo mile, podzielily sie ze mna swoim kocykiem w nocy ( no bo ogrzewania nie bylo).
Ludzie generalnie sa tu bardzo mili i otwarci, szczegolnie kobiety sa pomocne i troskliwe i czesto dosiadaja sie widzac ze podrozuje sama- solita. Bardzo to lubie, ze jedzac samotnie autobusami wczesniej czy pozniej zawsze zaczyna sie rozmowe z sasiadem i mozna dowiedziec sie ciekawych rzeczy. Zazwyczaj tez wszyscy bardzi pozytywnie reaguja na wiesc, ze jestemz Polski. Aaa, El Papa era de Polonia?
Papiez byl z Polski? Najlepszy papiez w historii. Byl u nas w Cuzco! Wszyscy wolali- El Papa es cusceño!- Papiez jest cuzkaninem!
Papiez to calkiem niezle "plecy" w Ameryce Poludniowej.
Ponoc jest bardzo ladne i porzadne plaze sie tam zaczynaja.
No i jestem nad Pacyfikiem!!!Duzo w nim wody.
Podroz autobusem byla mordercza, 22 godziny, w nocy jechalismy przez gory, we mgle gestej jak mleko, na jakis strasznych wysokosciach, tak ze moje uszy raz poraz sie zatykaly lub odtykaly. W pewnym momencie bardzo mnie przez te wysokosc i liczne zakrety zemdlilo i musialam siedziec z glowa za oknem, zeby sie orzezwic ( a bylo naprawde rzesko na zewnatrz). Pasazerowie chcieli leczyc mnie alkoholem, nie wiem czy do picia czy tylko do powachania, zeby sie ocucic. Przypadlosci z powodu wysokosci nazywa sie tutaj seroche. Ja przeszlam swoje w Cochabambie, przez pierwsze 2 tygodnie bolala mnie glowa i stale krwawilam z nosa, ale pozniej ani w La Paz, ani nad Titicaca nie mialam juz problemow, mimo ze sa polozone o wiele wyzej i niemal wszyscy przyjezdni cierpia na poczatku. Wrecz przeciwnie, czulam sie wyjatkowo dobrze, pelna sil i energii i z bardzo jasnym umyslem. Dopiero wczoraj wysokosc, zakrety i pewnie zapach spalin zrobily swoje.
Autobus mial miec ubikacje, ogrzewanie , mieli tez podac kolacje, ale skad, nic z tych rzeczy, bo ten dobry autobus nie dojechal na czas i nam dali taki do bani bez slowa wyjasnienia. Byly tez jakies problemy z innymi autobusami i w jednej miejscowosci do naszego wsiadlo wiecej ludzi niz bylo wolnych miejsc i obok mnie na jednym siedzeniu podrozowaly 2 dziewczyny ( co musialo byc naprawde ciezkie przez tyle godzin). Nikt sie jednak nie skarzyl i nie wkurzal, moje sasiadki byly bardzo mile, podzielily sie ze mna swoim kocykiem w nocy ( no bo ogrzewania nie bylo).
Ludzie generalnie sa tu bardzo mili i otwarci, szczegolnie kobiety sa pomocne i troskliwe i czesto dosiadaja sie widzac ze podrozuje sama- solita. Bardzo to lubie, ze jedzac samotnie autobusami wczesniej czy pozniej zawsze zaczyna sie rozmowe z sasiadem i mozna dowiedziec sie ciekawych rzeczy. Zazwyczaj tez wszyscy bardzi pozytywnie reaguja na wiesc, ze jestemz Polski. Aaa, El Papa era de Polonia?
Papiez byl z Polski? Najlepszy papiez w historii. Byl u nas w Cuzco! Wszyscy wolali- El Papa es cusceño!- Papiez jest cuzkaninem!
Papiez to calkiem niezle "plecy" w Ameryce Poludniowej.
lunes, 19 de enero de 2009
Esperando el bus a Lima.
Czekam sobie na autobus do Limy. Przyszlam na dworzec o 9 30 i siadlam naprzeciwko biura, gdzie wczoraj zakupilam bilet ( na tutejszych dworcach jest ok 40 roznych biur i sprzedajacy probuja zwabic klientow wykrzykujac raz po raz Limaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!! Arequipaaaaaaaaaaa! La Paaaaaaaaaaaz!!). Wlasciciel biura zaczal ze mna konwersowac, a skad jestem, a dokad jade, ja na to, ze do Limy, z jego biura sie wybieram, on ach tak, do Limy, a potem gdzie, obejrzal sobie bilet. I tak gadu gadu, po jakis 10 minutach rozmowy stwierdzil nagle:
-Ale dzis nie masz szczescia, bo ten autobus nie pojedzie, mamy problemy techniczne.
Myslam ze to taki zart, bo dlaczego zwlekal tyle z tak wazna, zeby nie powiedziec niezbedna dla mnie informacja? Ale nie, po chwili zwrocil mi pieniadze za bilet i poradzil szukac autobusu z innego biura! Moze to taki styl, mile wprowadzenie do przykrej wiadomosci?
Tak wiec teraz czekam na godzine 14. Mam nadzieje, ze tym razem bez niespodzianek.
Moge zatem ten czas wykorzystac na wpis w blogu.
Polecam wyslychanie przeboju sprzed kilku lat ale nadal nieslychanie popularnego, zadna potancowka tu sie bez tego nie obejdzie. W Boliwii i w Peru graja to bez przerwy. Zespol jest peruwianski i nazywa sie Grupo 5. Zwroccie uwage na uklad choreograficzny oraz na pana odganiajacego banki mydlane znad syntezatora.
Os recomiendo escuchar el gran exito del Grupo 5, un grupo peruano, que se llama "Te vas". Ya tiene unos años pero todavia es superpopular y no puede faltar en ninguna fiesta, ni en Bolivia ni en Peru y creo que en muchos países más. Fijaos en la choreografia del coro ( sus expresiones muy serias) y el pianista quitándose las burbujas de su piano. Muy bueno.
GRUPO 5 , TE Vas ( Odchodzisz)
http://www.youtube.com/watch?v=G3bi_87pkI8&feature=related
Quien te despertara con un beso por las mañanas
Dime quien te llevará el desayuno a la cama
Quien te escribirá canciones inspiradas en nuestro amor
Quien regalándote flores te dice la primavera llegó
Yo contigo hice un mundo donde reinabas tú
Y creo fuiste feliz pero eso que quede en ti
Y creo fuiste feliz pero eso que quede en ti
Y hoy te vas te vas te vas te vas
Pero se que por algo me has de recordar
Quizá con el me has de comparar
No creo ser mejor fui diferente nada mas.
No a jak juz jestesmy przy muzyce, to jeszcze jedna piosenka, bardzo ladna i o Marii na dodatek, raz byla mi dedykowana;) Znalazlam te wersje, zdaje sie ze to Wloszki spiewaja, ale calkiem sobie radza.
http://www.youtube.com/watch?v=OBXd_Kyhi8M
Zawsze chcialam tez napisac o swietnych telenowelach, ktore ogladalam mieszkajac w Cochabambie. Mielismy tam telewizor i jakies 100 kanalow, niemal wszystki latynoskie i na niemal wszystkich od czasu do czasu lub 24 h na dobe pojawialy sie telenowele. Bardzo ciekawe do badan socjologicznych, hehe, bo mozna bylo porownywac specyfike telenoweli meksykanskich, brazylijskich, wenezuelskich, argentynskich, kolumbijskich etc.
Niektore sa po prostu nie do zniesienia, ale sa tez naprawde zabawne. Z Jazmin najbardziej lubilysmy serial "Doña Bárbara", produkcja meksykanska. Doña Bárbara, kobieta dojrzala, jakies trzydziesci kilka lat, ostra jak brzytwa, zyje na swym rancho, jedzi konno, uprawia magie, komunikuje sie z jakimis ciemnymi silami( maluje jakies dziwne wzory na swym ciele) i generalnie z nikim sie nie patyczkuje. Jednak pojawia sie niejaki doktor Santos, aktor o wyjatkowo glupkowatym wyrazie twarzy ( w ktorym z jakiegos nieznanego powodu na smierc kochaja sie wszystkie bohaterki telenoweli) i Doña postanawia sie zmienic. Ktos mowi jej, ze Santos ceni kobiety delikatne, ktore sa jak kwiaty. Doña zdaje sie brac bardzo doslownie te slowa i w nastepnym odcinku pojawia sie w sukni w kwiaty i z wielkim kwiatem w dloni. Najlepsi sa jednak w tym serialu pracownicy rancha, vaqueros, wszyscy bardzo umiesnieni i stale prezentujacy swe torsy bez koszul, konno lub poskramiajac jakies byki i inne bestie.
Druga ciekawa produkcja jest "Alma gemela", czyli Blizniacza Dusza,telenowela brazylijska, ale z dubingiem hiszpanskim. Zla bohaterka Cristina, bardzo atrakcyjna blondynka nie zmywa nigdy z ust krwistoczerwonej szminki i w kazdym odcinku ubrana jest w krwistoczerwona, bardzo dopasowana garsonke ( akcja dzieje sie w latach 20 lub 30 tych). Cristina i jej podla matka stale knuja cos by ograbic jej szlachetnego meza. Ratuje go jednak prosta dziewczyna o indianskich korzeniach, Selena, ktora jak sie okazuje jest kolejnym wcieleniem jego pierwszej zony, ktora zostala postrzelona tuz po ceremonii slubnej. Stad tez Selena ma blizne na piersi i szmery serca. Selena rowniez komunikuje sie z jakimis indianskimi bogami. Tymczasem matka Cristiny chce otruc Selene, przez pomylke jedak otruwa sama siebie i mozemy obserwowac jak trafia prosto do piekla.
Niestety obecnie nie jestem juz w stanie sledzic tych skomplikowanych losow.
-Ale dzis nie masz szczescia, bo ten autobus nie pojedzie, mamy problemy techniczne.
Myslam ze to taki zart, bo dlaczego zwlekal tyle z tak wazna, zeby nie powiedziec niezbedna dla mnie informacja? Ale nie, po chwili zwrocil mi pieniadze za bilet i poradzil szukac autobusu z innego biura! Moze to taki styl, mile wprowadzenie do przykrej wiadomosci?
Tak wiec teraz czekam na godzine 14. Mam nadzieje, ze tym razem bez niespodzianek.
Moge zatem ten czas wykorzystac na wpis w blogu.
Polecam wyslychanie przeboju sprzed kilku lat ale nadal nieslychanie popularnego, zadna potancowka tu sie bez tego nie obejdzie. W Boliwii i w Peru graja to bez przerwy. Zespol jest peruwianski i nazywa sie Grupo 5. Zwroccie uwage na uklad choreograficzny oraz na pana odganiajacego banki mydlane znad syntezatora.
Os recomiendo escuchar el gran exito del Grupo 5, un grupo peruano, que se llama "Te vas". Ya tiene unos años pero todavia es superpopular y no puede faltar en ninguna fiesta, ni en Bolivia ni en Peru y creo que en muchos países más. Fijaos en la choreografia del coro ( sus expresiones muy serias) y el pianista quitándose las burbujas de su piano. Muy bueno.
GRUPO 5 , TE Vas ( Odchodzisz)
http://www.youtube.com/watch?v=G3bi_87pkI8&feature=related
Quien te despertara con un beso por las mañanas
Dime quien te llevará el desayuno a la cama
Quien te escribirá canciones inspiradas en nuestro amor
Quien regalándote flores te dice la primavera llegó
Yo contigo hice un mundo donde reinabas tú
Y creo fuiste feliz pero eso que quede en ti
Y creo fuiste feliz pero eso que quede en ti
Y hoy te vas te vas te vas te vas
Pero se que por algo me has de recordar
Quizá con el me has de comparar
No creo ser mejor fui diferente nada mas.
No a jak juz jestesmy przy muzyce, to jeszcze jedna piosenka, bardzo ladna i o Marii na dodatek, raz byla mi dedykowana;) Znalazlam te wersje, zdaje sie ze to Wloszki spiewaja, ale calkiem sobie radza.
http://www.youtube.com/watch?v=OBXd_Kyhi8M
Zawsze chcialam tez napisac o swietnych telenowelach, ktore ogladalam mieszkajac w Cochabambie. Mielismy tam telewizor i jakies 100 kanalow, niemal wszystki latynoskie i na niemal wszystkich od czasu do czasu lub 24 h na dobe pojawialy sie telenowele. Bardzo ciekawe do badan socjologicznych, hehe, bo mozna bylo porownywac specyfike telenoweli meksykanskich, brazylijskich, wenezuelskich, argentynskich, kolumbijskich etc.
Niektore sa po prostu nie do zniesienia, ale sa tez naprawde zabawne. Z Jazmin najbardziej lubilysmy serial "Doña Bárbara", produkcja meksykanska. Doña Bárbara, kobieta dojrzala, jakies trzydziesci kilka lat, ostra jak brzytwa, zyje na swym rancho, jedzi konno, uprawia magie, komunikuje sie z jakimis ciemnymi silami( maluje jakies dziwne wzory na swym ciele) i generalnie z nikim sie nie patyczkuje. Jednak pojawia sie niejaki doktor Santos, aktor o wyjatkowo glupkowatym wyrazie twarzy ( w ktorym z jakiegos nieznanego powodu na smierc kochaja sie wszystkie bohaterki telenoweli) i Doña postanawia sie zmienic. Ktos mowi jej, ze Santos ceni kobiety delikatne, ktore sa jak kwiaty. Doña zdaje sie brac bardzo doslownie te slowa i w nastepnym odcinku pojawia sie w sukni w kwiaty i z wielkim kwiatem w dloni. Najlepsi sa jednak w tym serialu pracownicy rancha, vaqueros, wszyscy bardzo umiesnieni i stale prezentujacy swe torsy bez koszul, konno lub poskramiajac jakies byki i inne bestie.
Druga ciekawa produkcja jest "Alma gemela", czyli Blizniacza Dusza,telenowela brazylijska, ale z dubingiem hiszpanskim. Zla bohaterka Cristina, bardzo atrakcyjna blondynka nie zmywa nigdy z ust krwistoczerwonej szminki i w kazdym odcinku ubrana jest w krwistoczerwona, bardzo dopasowana garsonke ( akcja dzieje sie w latach 20 lub 30 tych). Cristina i jej podla matka stale knuja cos by ograbic jej szlachetnego meza. Ratuje go jednak prosta dziewczyna o indianskich korzeniach, Selena, ktora jak sie okazuje jest kolejnym wcieleniem jego pierwszej zony, ktora zostala postrzelona tuz po ceremonii slubnej. Stad tez Selena ma blizne na piersi i szmery serca. Selena rowniez komunikuje sie z jakimis indianskimi bogami. Tymczasem matka Cristiny chce otruc Selene, przez pomylke jedak otruwa sama siebie i mozemy obserwowac jak trafia prosto do piekla.
Niestety obecnie nie jestem juz w stanie sledzic tych skomplikowanych losow.
domingo, 18 de enero de 2009
Machu Picchu
Od czego by tu zaczac? Chyba od najswiezszych wrazen ( a byly one bardzo silne) czyli Machu Picchu. Najpierw dane techniczne i historyczne, bo emocje, ktore sie tam odczuwa trudno oddac. Machu Picchu (w jezyku Inkow Stara Gora), polozona jest w Valle Sagrado czyli Swietej Dolinie, niedaleko Cuzco. Aby sie tam dostac istnieje kilka opcji. Jedna znich to bardzo popularny w ostatnich latach Inca Trek, czterodniowa wedrowka po Valle Sagrado, ze spaniem w namiotach, ktora konczy sie na Machu Picchu. Aby w niej uczestniczyc trzeba jednak byc w bardzo dobrej formie fizycznej i miec sporo kasy,bo agencja turystyczna zapewnia namioty,spiwory, jedzenie i gaz do gotowania oraz przewodnika.
Druga opcja to pociag,ktory konczy swoj bieg w miejscowosci Aguas Calientes, na samym koncu Valle Sagrado i stamtad autobusem wjezdza sie na bardzo stroma gore, na ktorej znajduja sie ruiny.Pociag jest rowniez bardzo drogi jak na tutejsze warunki i niestety istnieje roznica w cenach dla tubylcow i gringos ( gringos placa podwojnie).I co wiecej Peruwianczycy i gringos podrozuja w oddzielnych wagonach. Bardzo dziwnie sie z tym czulam.
Opcja trzecia dojazdu, jedna z najekonomicznejszych, to odbycie polowy drogi w autobusikach zwanych tutaj micro,ktore sa bardzo tanie i podrozuje sie normalnie z ludzmi stad a nie w jakims gringolandzie.Dociera sie do miejscowosci Ollantaytambo i stamtad trzeba juz zlapac pociag, bo micro nie kursuja dalej. Isnieja oczywiscie szalency, ktorzy decyduja sie isc po torach 30 km,ale sa to gory,wwielu miejscach nie ma miejsca by zejsc z torow gdy nadjezdza pociag, czesto trzeba przechodzic przez waskie tunele no i pogoda jest bardzo zmienna i mozna wedrowac przez 6 godzin w deszczu.
Wybralysmy opcjetrzecia. Spedzilysmy jedna noc w Ollantaytambo,gdzie rowniez znajduja siebardzo ciekawe ruiny( obejrzalysmy z zewnatrz bo bilet za drogi) i o 5 30rano wsiadlysmy do pierwszego porannego pociagu. Widoki z pociagu przemierzajacego Valle Sagrado sa spektakularne, raz poraz wylaniaja sie osniezone szczyty Andow.
No i w koncu samo Machu Pichcu.Pierwsze wrazenie jest dziwne,bo nagle stoi sie przed czyms tak dobrze znanym z tysiecy zdjec i ilustracji, tym najbardziej znanym ujeciem, widokiem z gory.Czulam sie jakbym wcale tam nie byla, tylko znowu ogladalam jakies zdjecie czy film. Ale potem zaczyna sie wedrowka i mozna zanurzyc sie zupelnie w tym zaginionym swiecie i niezwyklej atmosferze tego miejsca. Pomomo bycia atrakcja turystyczna i rzesz ludzi przplywajacych kazdego dnia, jest po prostu spektakularne i polozone w tak zapierajacej dech w piersiach scenerii( ponad 2900 metrow n.p.m), ze zadne zdjecie tego odda emocji, ktore tam sie odczuwa. Zreszta nie przypadkowo zostalo ono zbudowane w tym miejscu, zadecydowali o tym inkascy astronomowie i inzynierowie, wybierajac najlepiej polozone miesjce ze wzgledu na uklad gwiazd i sprzyjajace warunki do uprawy ziemi. Otoczone jest przez majestatyczne, zanurzone w chmurach szczyty porosniete bujna tropikalna roslinnoscia, a w dole,w dolinie opasuje je wstega brazowej, spienionej rzeki Urubamby.
Ruiny Machu Picchu przez caly wieki po tym, jak opuscili je Inkowie pozostawaly nieznane, wiedzieli o nich tylko niektorzy Indianie zyjacy w tych okolicach. W 1911 roku amerykanski badacz Hiram Bingham uslyszawszy pogloski o istnieniu ruin wyruszyl na poszukiwania i odkryl zaginione miasto,wktorym, jak podaja zrodla ,mieszkaly wowczas dwie chlopskie rodziny,ktore uprawialy role na tarasach zbudowanych przez Inkow. Ciekawe co musial czuc ow Bingham, kiedy dotarl tam pierwszy raz?
Ruiny sa zadziwiajaco dobrze zachowane, granitowe mury, domy, czesc uprawna z tarasami, swiatynia Slonca, swiatynia Kondora ( ptak ten w mitologii inkaskiej byl lacznikiem miedzy niebem i ziemia i zabieral dusze do swiata zmarlych) i obserwatorium astronomiczne, gdzie kaplani obserwowali ruchy gwiazd i slonca ze slynnym kamieniem Intihuatana. To nie ruiny jednak same w sobie ale nieprawdopodobne polozenie tego miejsca i poziom nauki i technologii jakimi musieli dysponowac aby je skonstruowac( nie znajac w owym czasie kola) sprawia, ze jest nadzwyczajne.
Mozna spedzic tam wiele godzin, bo miasto opasuje kilka drog, prowadzacych na okoliczne szczyty,skad roztaczaja sie wspaniale widoki,do Bramy Slonca i Mostu Inkow. Most Inkow!!! Waska kamienna droga przyklejona do pionowej skaly a za nia bezdenna przepasc:) Przepiekne!
Mozna tez wejsc na gore Huayna Picchu (to ta, ktora widnieje w tle na zdjeciach).Wykute sa w niej schody,ale samo wejscie zajmuje ok 3 godzin( a trzeba jeszce zejsc)-wydaje sie niemal pionowa,wiec w koncu nie bylo na to czasu ani sily.
Po kilku godzinach zwiedzania dopadlo mnie zmeczenie,ale wtedy po prostu usiadlam i patrzylam i patrzylam na szczyty Andow i przetaczajace sie nad nimi chmury. To miejsce jest naprawde magiczne, tajemnicze i przepojone jakas dziwna mistyka. To musi byc wplyw gwiazd:) Zreszta, nie da sie opisac, to trzeba zobaczyc.
Ale potem trzeba powrocic na ziemie, najpierw zejsc z gory ( tym razem na nogach, zeby zaoszczedzic na bilecie autobusowym), a gora stroma strasznie i schodow jest milion, wiec dzis moje nogi nie dzialaja. Pozniej pociag i znowu gringolandia! Pociag porotny to byly wylacznie 2 wagony tylko dla gringos! W pewnym momencie obsluga pociagu zaczela rozdawac piekne kartonowe pudelka z kanapka i ciastkiem w srodku i herbate,co, jak oznajmili widzac nasze oszolomione twarze, bylo wliczone w cene biletu.
Bardzo to dziwne bylo, po wszystkich podrozach w rozklekotanych,przedpotopowych i brudnawych autobusach z miejscowa ludnoscia,nagle znalezc sie w tym luksusie przeznaczonym dla turystow. OKROPNE! Oby nigdy wiecej takich atrakcji.
Jutro opuszczam Cuzco, gdzie nie moglam za wiele zwiedzic bo drogo jak cholera i udaje sie na polnoc Peru, jednak zeby to zrobic, musze najpierw dotac sie na wybrzeze, do Limy. Takze jutro czeka mnie 20 godzin w autobusie. Pewnie zwariuje w tej podrozy, ale ciesze sie, bo zobacze Ocean Spokojny:))
Druga opcja to pociag,ktory konczy swoj bieg w miejscowosci Aguas Calientes, na samym koncu Valle Sagrado i stamtad autobusem wjezdza sie na bardzo stroma gore, na ktorej znajduja sie ruiny.Pociag jest rowniez bardzo drogi jak na tutejsze warunki i niestety istnieje roznica w cenach dla tubylcow i gringos ( gringos placa podwojnie).I co wiecej Peruwianczycy i gringos podrozuja w oddzielnych wagonach. Bardzo dziwnie sie z tym czulam.
Opcja trzecia dojazdu, jedna z najekonomicznejszych, to odbycie polowy drogi w autobusikach zwanych tutaj micro,ktore sa bardzo tanie i podrozuje sie normalnie z ludzmi stad a nie w jakims gringolandzie.Dociera sie do miejscowosci Ollantaytambo i stamtad trzeba juz zlapac pociag, bo micro nie kursuja dalej. Isnieja oczywiscie szalency, ktorzy decyduja sie isc po torach 30 km,ale sa to gory,wwielu miejscach nie ma miejsca by zejsc z torow gdy nadjezdza pociag, czesto trzeba przechodzic przez waskie tunele no i pogoda jest bardzo zmienna i mozna wedrowac przez 6 godzin w deszczu.
Wybralysmy opcjetrzecia. Spedzilysmy jedna noc w Ollantaytambo,gdzie rowniez znajduja siebardzo ciekawe ruiny( obejrzalysmy z zewnatrz bo bilet za drogi) i o 5 30rano wsiadlysmy do pierwszego porannego pociagu. Widoki z pociagu przemierzajacego Valle Sagrado sa spektakularne, raz poraz wylaniaja sie osniezone szczyty Andow.
No i w koncu samo Machu Pichcu.Pierwsze wrazenie jest dziwne,bo nagle stoi sie przed czyms tak dobrze znanym z tysiecy zdjec i ilustracji, tym najbardziej znanym ujeciem, widokiem z gory.Czulam sie jakbym wcale tam nie byla, tylko znowu ogladalam jakies zdjecie czy film. Ale potem zaczyna sie wedrowka i mozna zanurzyc sie zupelnie w tym zaginionym swiecie i niezwyklej atmosferze tego miejsca. Pomomo bycia atrakcja turystyczna i rzesz ludzi przplywajacych kazdego dnia, jest po prostu spektakularne i polozone w tak zapierajacej dech w piersiach scenerii( ponad 2900 metrow n.p.m), ze zadne zdjecie tego odda emocji, ktore tam sie odczuwa. Zreszta nie przypadkowo zostalo ono zbudowane w tym miejscu, zadecydowali o tym inkascy astronomowie i inzynierowie, wybierajac najlepiej polozone miesjce ze wzgledu na uklad gwiazd i sprzyjajace warunki do uprawy ziemi. Otoczone jest przez majestatyczne, zanurzone w chmurach szczyty porosniete bujna tropikalna roslinnoscia, a w dole,w dolinie opasuje je wstega brazowej, spienionej rzeki Urubamby.
Ruiny Machu Picchu przez caly wieki po tym, jak opuscili je Inkowie pozostawaly nieznane, wiedzieli o nich tylko niektorzy Indianie zyjacy w tych okolicach. W 1911 roku amerykanski badacz Hiram Bingham uslyszawszy pogloski o istnieniu ruin wyruszyl na poszukiwania i odkryl zaginione miasto,wktorym, jak podaja zrodla ,mieszkaly wowczas dwie chlopskie rodziny,ktore uprawialy role na tarasach zbudowanych przez Inkow. Ciekawe co musial czuc ow Bingham, kiedy dotarl tam pierwszy raz?
Ruiny sa zadziwiajaco dobrze zachowane, granitowe mury, domy, czesc uprawna z tarasami, swiatynia Slonca, swiatynia Kondora ( ptak ten w mitologii inkaskiej byl lacznikiem miedzy niebem i ziemia i zabieral dusze do swiata zmarlych) i obserwatorium astronomiczne, gdzie kaplani obserwowali ruchy gwiazd i slonca ze slynnym kamieniem Intihuatana. To nie ruiny jednak same w sobie ale nieprawdopodobne polozenie tego miejsca i poziom nauki i technologii jakimi musieli dysponowac aby je skonstruowac( nie znajac w owym czasie kola) sprawia, ze jest nadzwyczajne.
Mozna spedzic tam wiele godzin, bo miasto opasuje kilka drog, prowadzacych na okoliczne szczyty,skad roztaczaja sie wspaniale widoki,do Bramy Slonca i Mostu Inkow. Most Inkow!!! Waska kamienna droga przyklejona do pionowej skaly a za nia bezdenna przepasc:) Przepiekne!
Mozna tez wejsc na gore Huayna Picchu (to ta, ktora widnieje w tle na zdjeciach).Wykute sa w niej schody,ale samo wejscie zajmuje ok 3 godzin( a trzeba jeszce zejsc)-wydaje sie niemal pionowa,wiec w koncu nie bylo na to czasu ani sily.
Po kilku godzinach zwiedzania dopadlo mnie zmeczenie,ale wtedy po prostu usiadlam i patrzylam i patrzylam na szczyty Andow i przetaczajace sie nad nimi chmury. To miejsce jest naprawde magiczne, tajemnicze i przepojone jakas dziwna mistyka. To musi byc wplyw gwiazd:) Zreszta, nie da sie opisac, to trzeba zobaczyc.
Ale potem trzeba powrocic na ziemie, najpierw zejsc z gory ( tym razem na nogach, zeby zaoszczedzic na bilecie autobusowym), a gora stroma strasznie i schodow jest milion, wiec dzis moje nogi nie dzialaja. Pozniej pociag i znowu gringolandia! Pociag porotny to byly wylacznie 2 wagony tylko dla gringos! W pewnym momencie obsluga pociagu zaczela rozdawac piekne kartonowe pudelka z kanapka i ciastkiem w srodku i herbate,co, jak oznajmili widzac nasze oszolomione twarze, bylo wliczone w cene biletu.
Bardzo to dziwne bylo, po wszystkich podrozach w rozklekotanych,przedpotopowych i brudnawych autobusach z miejscowa ludnoscia,nagle znalezc sie w tym luksusie przeznaczonym dla turystow. OKROPNE! Oby nigdy wiecej takich atrakcji.
Jutro opuszczam Cuzco, gdzie nie moglam za wiele zwiedzic bo drogo jak cholera i udaje sie na polnoc Peru, jednak zeby to zrobic, musze najpierw dotac sie na wybrzeze, do Limy. Takze jutro czeka mnie 20 godzin w autobusie. Pewnie zwariuje w tej podrozy, ale ciesze sie, bo zobacze Ocean Spokojny:))
jueves, 15 de enero de 2009
Z Peru.
Nie mam niestety teraz za wiele czasu na pisanie, moze uda mi sie za kilka dni. Z La Paz udalam sie nad jezioro Titicaca, gdzie przez kilka dni wchlanialam w siebie nieskonczone poklady blekitu i tam przekroczylam granice z Peru. Obecnie znajduje sie w Cuzco, pieknym aczkolwiek bardzo turystycznym miescie. Jest to szok po boliwijskich miastach- niezliczone eleganckie sklepiki, galerie, butiki, kafejki i turysci, turysci, turysci.W sobote, wraz z towarzyszaca mi Jazmin, udajemy sie zobaczyc Machu Picchu a potem uciekam z tych turystycznych rejonow. Postaram sie zdac relacje w najblizszych dniach, bo wiele ciekawych rzeczy sie zdarzylo, nie mowiac o oszalamiajacych widokach. Laduje teraz troche zdjec do galerii, ale idzie to powoli, wiec nie za wiele naraz.
viernes, 9 de enero de 2009
La Paz
La Paz una ciudad donde se sube y baja, sube y baja...un poco como en Lisboa, solo que alrededor hay montañas con nieve...y bueno no tiene tanto encanto...Pero tiene el suyo, es cierto. Por fin hay mucha gente de todas partes, musica, cultura...una vida despues de agradable pero bastante provincional Cochabamba.
lunes, 5 de enero de 2009
domingo, 4 de enero de 2009
Quechua.
Mala probka jezyka quechua, drugiego po hiszpanskim oficjalnego jezyka Boliwii.
Nie mam pojecia co to znaczy, przepisalam z czytanki dla dzieci.
Una muestra de quechua, el segundo idioma oficial de Boliwia. Ni idea que significa.
Sumay ch'ajjwan k'echichiy
Uria mayumanta apamuskhanku
Ilkoy maman irpamanpacha huiwakhuska.
Hmm...wydaje sie dosc trudny...
Jak sie masz? to
Imanalla kasanki?
Dobrze
Walejlla.( wymawia sie walehja)
Nie mam pojecia co to znaczy, przepisalam z czytanki dla dzieci.
Una muestra de quechua, el segundo idioma oficial de Boliwia. Ni idea que significa.
Sumay ch'ajjwan k'echichiy
Uria mayumanta apamuskhanku
Ilkoy maman irpamanpacha huiwakhuska.
Hmm...wydaje sie dosc trudny...
Jak sie masz? to
Imanalla kasanki?
Dobrze
Walejlla.( wymawia sie walehja)
sábado, 3 de enero de 2009
Co mnie spotkalo ciekawego w podrozy do misji- czesc 1.
Nie zdawalam sobie sprawy,ze podroze w okresie swiatecznym w Boliwii to kiepski pomysl,bo wszyscy wyruszaja we wszystkie strony i brakuje biletow na autobusy i pociagi, wszedzie tlumy ludzi,hostele zajete, ceny rosna...ech, niestety tego uczy sie podroznik na wlasnej skorze.
Kiedy przybylam do Santa Cruz 21 grudnia, na dworcu czekala mnie nieprzyjemna niespodzianka, wszystkie bilety na wszystkie srodki transportu byly wyprzedane az do 25 grudnia i dalej.Mina mi nieco zrzedla,nie bralam pod uwage powrotu do Cochabamby nastepnego dnia ( 8 godzin w autobusie). Jakis uprzejmy staruszek poinformowal mnie poufnym tonem, ze jesli zjawie sie na dworcu o 6 rano nastepnego dnia to moze cos wskoram.Ruszylam na poszukiwanie noclegu poslugujac sie niecenionym przewodnikiem Lonely Planet,pelnym klamstw. Tym razem tez, a jakze.Hostel o imieniu podanym w przewodniku i tenze numer ulicy nie istnialy. Zapadal zmrok i dzielnica byla malo ciekawa, wiec zaczelam sie martwic. Pytalam roznych ludzi, ale nikt nie slyszal o hestelu Santa Cruz. Kiedy debatowalam z jednym gosciem na ulicy, z pobliskiego budynku wyszedl inny mezczyzna , ktory rowniez probowal zlokalizowac hostel i doszlismy do wniosku, ze to musi byc ten po drugiej stronie ulicy, co prawda z innym numerem i inna nazwa niz podaje przewodnik, ale to zadna nowosc. Lucio- tak nazywal sie ten pomocny jegomosc, zaproponowalze zadzwonimy zeby to sprawdzic.I rzeczywiscie,to bylo to o co chodzilo Lonely Planet! Niestety nie bylo wolnych miejsc, ani tam, ani w szeregu innych hosteli, do ktorych zadzwonilismy. Dzwonilismy z portierni kina,w ktorym pracowal Lucio.Poznalam jego zone i malego synka. Mialam juz wizje spedzenia nocy na ulicy i wtedy Lucio zaproponowal, ze moge przespac te noc w portierni w kinie. To wygladalo na calkiem niezla opcje, na pewna bezpieczniejsza niz ulica.
Zaraz zacznie sie film- powidzial Lucio
A jaki to film?
Aaa,tutaj wyswietlamy filmy dla dosroslyh.
I tak oto jedna z najdziwniejszych i najbardziej absurdalnych nocy w moim zyciu, w najdziwniejszym miejscu, jakie mozna sobie wyobrazic.Lucio byl bardzo sympatycznym gosciem i jak powiedzial, zdecydowal sie na administrowanie tego kina tylko dlatego, ze dzieki tam mial niemal cale dnie wolne i mogl zajmowac sie swoimi dziecmi.Siedzielismy sobie w portierni i rozmawialismy na bardzo ciekawe tematy,o polityce i historii, Lucio byl inteligentnym czlowiekim i mial ciekawe opinie, dostalam tez duzo coca coli gratis. Lucio byl tak zachwycony niespodziewana atrakcja w postaci mnie,ze zaproponowal mi zebym zostala ile chce, mialam juz przerazajaca wizje Bozego Narodzenia w tamtym miejscu, jesli nie uda mi sie wydostac z Santa Cruz.AAAA.
O 22 kino sie zamyka, Lucio i jego rodzina zabrali sie do domu i moglam spokojnie przespac noc w biurze nad kinem. Zastanawialam sie nad dziwnymi przypadkami, jakie czleka w zyciu spotykaja.
O 6 rano bylam juz na dworcu. Przed kasa na bilety na pociag stalo juz ok 80 osob i z kazda chwila dochodzilo wiecej. Wszedzie wisialy kartki- zadnych biletow do 25 grudnia. I rzeczywiscie, nie sprzedawali zadnych biletow przed ta data. Mimo wszytsko nie tracilam nadziei i sprobowalam zawalczyc- w Boliwii nic wszak nie jest zupelnie pewne.Poprosilam pana w kasie o jakas blizsza date podrozy. Niestety, mowi, najblizsza mozliwa 26 grudnia. Wowczas to zastosowalam Najbardziej Ujmujaca Blagalna Mine i z rozpacza w glosie powiedzialam,ze ostatnia noc musialam przespac w portiernii i MUSZE dostac sie do San Jose przed Swietami.
-Aha- powiedzial pan i rzucil okiem na monitor. -Mam tu jeden bilet na dzis, na 12.
Juz po chwili mialam moj bilet w kieszeni zastanawiajac sie o co tu wlasciwie chodzi...
O 12 moglam zatem wsiasc do slynnego Pociagu Smierci. Tak go zwa w Lonely Planet i pojecia nie mam skad wzieli te nazwe, zaden ze spytanych przeze mnie Boliwijczykow nigdy o niej nie slyszal. Probowalam wydedukowac skad ta zla slawa, ale jedyne co stwierdzilam, to ze siedzenia byly baardzo niewygodne( ale zeby zaraz umierac?) no i moze mozna bylo umrzec z nudy, bo krajobraz za oknem byl bardzo jednostajny, zieone krzaki przez caly czas, no i jesli ktos jedzie az do brazylijskiej granicy, to ma to przez 24 godziny prawie. Ale generalnie to chyba gringos wymyslili te nazwe, delikatni tacy.
Kiedy wsiadalam do pociagu lalo jak z cebra. Sklad byl pelen ludzi, na jednym siedzeniu, na ktorym w polskiej osobowce siedza 2 osoby tutaj siedza 3.
No i na pierwszej stacji poza miastem do pociagu wladowal sie tlum ludzi bez biletow, ktorzy zakupywali je dopiero w skladzie, ale nie mieli miejsca siedzacego. Przez caly czas waskie przejscie miedzy siedzeniami przemierzali w te i we wte sprzedawcy najrozniejszych towarow. Mozna bylo zakupic najrozmaitsze dania przenoszone w wiadrach i pudlach, kurczaka, mieso lamy, swiniaka z ryzem, kompot w woreczku,napoj z kokosa lub ananasa,lody, galaretki i budyn w plastikowych kubeczkach, hot dogi, a takze okulary sloneczne i pirackie nagrania muzyczne.
Moja sasiadka, kobieta lekko, mozna powiedziec, histeryczna ( wciaz powtarzala jaka to ona nerwowa), byla mieszkanka miejscowosci Robore, blisko brazylijskiej granicy i podrozowala ze swym nastoletnim synem, ktory nie wyrzekl niemal zadnego slowa i ponuro wpatrywal sie w okno lub spal. Wygladal na zawstydzonego swoja rodzicielka, ale coz sie dziwic, kiedy ona traktowala go jak oseska i raz po raz strofowala swym histerycznym tonem.
Pani ta opowiedzial mi o swej przyjaciolce Grindze.
-Mam jedna przyjaciolke gringe- powiada
-Mieszka w Robore,znamy sie od lat, no i mnie czasem odwiedza i rozmawiamy duzo, plotkujemy. Ona jest sama i ja jestem sama, nie mamy mezow ( pani byla po rozwodzie), wiec sie trzymamy razem.
Ja na to- Aha, a skad ona jest?
- No gringa!-powiedziala pani, jakby zadna inna informacja na ten temat nie byla konieczna.
- Tak, ale my gringos roznimy sie miedzy soba i pochodzimy z roznych krajow- odrzeklam dosc ubawiona.
- Hmm, jakos nigdy jej nie spytalam skad jest.
No bo po co. Gringa to gringa i basta. Wszyscy sa mniej wiecej tacy sami.
Po 8 godzinach tej jazdy, niemal w calosci w ulewnym tropikalym deszczu dotarlismy do San Jose de los Chiquitos. Mialam juz wizje szukania noclegu w tymze deszczu, ale na szczescie w samym Jose, nie podalo, zapadal wieczor, cieply i parny. Za rada pomocnych dziewczat wzielam taksowke, czyli raczej mototaxi, po prostu ladujesz sie na motocykl za kierowca i hajda! i naszczescie znalazlam calkiem znosne miejsce na noc, oczywiscie ostatni wolny pokoj, jakos szczescie mnie nie opuszczalo.
Kiedy przybylam do Santa Cruz 21 grudnia, na dworcu czekala mnie nieprzyjemna niespodzianka, wszystkie bilety na wszystkie srodki transportu byly wyprzedane az do 25 grudnia i dalej.Mina mi nieco zrzedla,nie bralam pod uwage powrotu do Cochabamby nastepnego dnia ( 8 godzin w autobusie). Jakis uprzejmy staruszek poinformowal mnie poufnym tonem, ze jesli zjawie sie na dworcu o 6 rano nastepnego dnia to moze cos wskoram.Ruszylam na poszukiwanie noclegu poslugujac sie niecenionym przewodnikiem Lonely Planet,pelnym klamstw. Tym razem tez, a jakze.Hostel o imieniu podanym w przewodniku i tenze numer ulicy nie istnialy. Zapadal zmrok i dzielnica byla malo ciekawa, wiec zaczelam sie martwic. Pytalam roznych ludzi, ale nikt nie slyszal o hestelu Santa Cruz. Kiedy debatowalam z jednym gosciem na ulicy, z pobliskiego budynku wyszedl inny mezczyzna , ktory rowniez probowal zlokalizowac hostel i doszlismy do wniosku, ze to musi byc ten po drugiej stronie ulicy, co prawda z innym numerem i inna nazwa niz podaje przewodnik, ale to zadna nowosc. Lucio- tak nazywal sie ten pomocny jegomosc, zaproponowalze zadzwonimy zeby to sprawdzic.I rzeczywiscie,to bylo to o co chodzilo Lonely Planet! Niestety nie bylo wolnych miejsc, ani tam, ani w szeregu innych hosteli, do ktorych zadzwonilismy. Dzwonilismy z portierni kina,w ktorym pracowal Lucio.Poznalam jego zone i malego synka. Mialam juz wizje spedzenia nocy na ulicy i wtedy Lucio zaproponowal, ze moge przespac te noc w portierni w kinie. To wygladalo na calkiem niezla opcje, na pewna bezpieczniejsza niz ulica.
Zaraz zacznie sie film- powidzial Lucio
A jaki to film?
Aaa,tutaj wyswietlamy filmy dla dosroslyh.
I tak oto jedna z najdziwniejszych i najbardziej absurdalnych nocy w moim zyciu, w najdziwniejszym miejscu, jakie mozna sobie wyobrazic.Lucio byl bardzo sympatycznym gosciem i jak powiedzial, zdecydowal sie na administrowanie tego kina tylko dlatego, ze dzieki tam mial niemal cale dnie wolne i mogl zajmowac sie swoimi dziecmi.Siedzielismy sobie w portierni i rozmawialismy na bardzo ciekawe tematy,o polityce i historii, Lucio byl inteligentnym czlowiekim i mial ciekawe opinie, dostalam tez duzo coca coli gratis. Lucio byl tak zachwycony niespodziewana atrakcja w postaci mnie,ze zaproponowal mi zebym zostala ile chce, mialam juz przerazajaca wizje Bozego Narodzenia w tamtym miejscu, jesli nie uda mi sie wydostac z Santa Cruz.AAAA.
O 22 kino sie zamyka, Lucio i jego rodzina zabrali sie do domu i moglam spokojnie przespac noc w biurze nad kinem. Zastanawialam sie nad dziwnymi przypadkami, jakie czleka w zyciu spotykaja.
O 6 rano bylam juz na dworcu. Przed kasa na bilety na pociag stalo juz ok 80 osob i z kazda chwila dochodzilo wiecej. Wszedzie wisialy kartki- zadnych biletow do 25 grudnia. I rzeczywiscie, nie sprzedawali zadnych biletow przed ta data. Mimo wszytsko nie tracilam nadziei i sprobowalam zawalczyc- w Boliwii nic wszak nie jest zupelnie pewne.Poprosilam pana w kasie o jakas blizsza date podrozy. Niestety, mowi, najblizsza mozliwa 26 grudnia. Wowczas to zastosowalam Najbardziej Ujmujaca Blagalna Mine i z rozpacza w glosie powiedzialam,ze ostatnia noc musialam przespac w portiernii i MUSZE dostac sie do San Jose przed Swietami.
-Aha- powiedzial pan i rzucil okiem na monitor. -Mam tu jeden bilet na dzis, na 12.
Juz po chwili mialam moj bilet w kieszeni zastanawiajac sie o co tu wlasciwie chodzi...
O 12 moglam zatem wsiasc do slynnego Pociagu Smierci. Tak go zwa w Lonely Planet i pojecia nie mam skad wzieli te nazwe, zaden ze spytanych przeze mnie Boliwijczykow nigdy o niej nie slyszal. Probowalam wydedukowac skad ta zla slawa, ale jedyne co stwierdzilam, to ze siedzenia byly baardzo niewygodne( ale zeby zaraz umierac?) no i moze mozna bylo umrzec z nudy, bo krajobraz za oknem byl bardzo jednostajny, zieone krzaki przez caly czas, no i jesli ktos jedzie az do brazylijskiej granicy, to ma to przez 24 godziny prawie. Ale generalnie to chyba gringos wymyslili te nazwe, delikatni tacy.
Kiedy wsiadalam do pociagu lalo jak z cebra. Sklad byl pelen ludzi, na jednym siedzeniu, na ktorym w polskiej osobowce siedza 2 osoby tutaj siedza 3.
No i na pierwszej stacji poza miastem do pociagu wladowal sie tlum ludzi bez biletow, ktorzy zakupywali je dopiero w skladzie, ale nie mieli miejsca siedzacego. Przez caly czas waskie przejscie miedzy siedzeniami przemierzali w te i we wte sprzedawcy najrozniejszych towarow. Mozna bylo zakupic najrozmaitsze dania przenoszone w wiadrach i pudlach, kurczaka, mieso lamy, swiniaka z ryzem, kompot w woreczku,napoj z kokosa lub ananasa,lody, galaretki i budyn w plastikowych kubeczkach, hot dogi, a takze okulary sloneczne i pirackie nagrania muzyczne.
Moja sasiadka, kobieta lekko, mozna powiedziec, histeryczna ( wciaz powtarzala jaka to ona nerwowa), byla mieszkanka miejscowosci Robore, blisko brazylijskiej granicy i podrozowala ze swym nastoletnim synem, ktory nie wyrzekl niemal zadnego slowa i ponuro wpatrywal sie w okno lub spal. Wygladal na zawstydzonego swoja rodzicielka, ale coz sie dziwic, kiedy ona traktowala go jak oseska i raz po raz strofowala swym histerycznym tonem.
Pani ta opowiedzial mi o swej przyjaciolce Grindze.
-Mam jedna przyjaciolke gringe- powiada
-Mieszka w Robore,znamy sie od lat, no i mnie czasem odwiedza i rozmawiamy duzo, plotkujemy. Ona jest sama i ja jestem sama, nie mamy mezow ( pani byla po rozwodzie), wiec sie trzymamy razem.
Ja na to- Aha, a skad ona jest?
- No gringa!-powiedziala pani, jakby zadna inna informacja na ten temat nie byla konieczna.
- Tak, ale my gringos roznimy sie miedzy soba i pochodzimy z roznych krajow- odrzeklam dosc ubawiona.
- Hmm, jakos nigdy jej nie spytalam skad jest.
No bo po co. Gringa to gringa i basta. Wszyscy sa mniej wiecej tacy sami.
Po 8 godzinach tej jazdy, niemal w calosci w ulewnym tropikalym deszczu dotarlismy do San Jose de los Chiquitos. Mialam juz wizje szukania noclegu w tymze deszczu, ale na szczescie w samym Jose, nie podalo, zapadal wieczor, cieply i parny. Za rada pomocnych dziewczat wzielam taksowke, czyli raczej mototaxi, po prostu ladujesz sie na motocykl za kierowca i hajda! i naszczescie znalazlam calkiem znosne miejsce na noc, oczywiscie ostatni wolny pokoj, jakos szczescie mnie nie opuszczalo.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)